sobota, 11 października 2008

Wspomnienia mojego Dziadziusia Franciszka Szczepańczyka

Ostatnio przeglądając różne moje szpargały natknąłem się na bardzo amatorskie moje opracowanie wspomnień mojego Dziadziusia Franciszka Szczepańczyka. Napisałem to osiem lat temu i dziś wiele bym zmienił ale pomyślałem sobie, że mogę to udostępnić na blogu. Oto one... Miłej lektury

Przeglądając różnorodne zapiski mego dziadka Franciszka Szczepańczyka wielokrotnie spotykałem się z problemami związanymi z historią naszego miasta. Jednocześnie często zastanawiałem się dlaczego ta swoista skarbnica jest prawie nieznana społeczeństwu naszego regionu. Przyczyn tego faktu może być kilka. Na pierwszy plan wysuwa się ogrom materiału pamiętnikarskiego, ale także pewien specyficzny jego styl pamiętnikarski oraz rzecz nie bez znaczenia rozproszenie literackiej spuścizny po nim. do niedawna nie podejrzewałem ogromu literackiego który pozostawił po sobie. Owszem wiedziałem iż należy szacować go na setki jednakże uważałem że ustalenie dokładnej jego liczby jest niemożliwe. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Wynika to z wielkości mojej rodziny. Franciszek Szczepańczyk był ojcem szesnaściorga dzieci a w ciągu swojego długiego bo 96cio letniego życia doczekał się czterdzieściorga wnucząt że o prawnukach nie wspomnę. Gdy dodam do tego iż dziadek mój miał w zwyczaju wręczać swoje książki jako prezenty przy każdej sposobności nie dziwmy się więc iż w samej jego najbliższej rodzinie ustalenie ich potencjalnych posiadaczy jest nader trudne. Jakże więc wielka była moja radość gdy okazało się że istnieje katalog tych rękopisów i znajduje się w rękach Wiesława Szczepańczyka czyli najmłodszego syna Franciszka Szczepańczyka. Wiesław jest osobą niezwykle zasłużonej w pielęgnowaniu naszej tradycji rodzinnej ( Chociażby stała mrówcza praca związana z aktualizowaniem rodowego drzewa genealogicznego). Po przejrzeniu katalogu moja radość zmieniła się w zdumienie. Wiedziałem iż tomy tych rękopisów należy liczyć na setki jednak gdy naocznie przekonałem się że jest ich 255 uświadomiłem sobie ogrom pracy mego dziadka. Miał on bowiem tą tak błogosławioną przez historyków cechę iż spisywał ciągle nie tylko swoje przeżycia ale wszelkie co ciekawsze zasłyszane opowieści oraz fragmenty przeczytanych artykułów. .Tworzył także powieści, opowiadania, wiersze, bajki itp. Co do literackich dokonań dziadka mają one wartość co najwyżej pamiątkową dla mej rodziny, zupełnie jednak inaczej należy ocenić jego wspomnienia ponieważ stanowią one swoisty i jedyny w swym rodzaju dokument dotyczący losów Pszczyny i jej okolic na przestrzeni około sześćdziesięciu lat. Franciszek Szczepańczyk przybył na nasze tereny w 1922 roku w wieku 31 lat zmarł natomiast 27.02.1987 roku do końca swego długiego życia zachowując zdumiewającą pamięć oraz sprawność intelektualną ( do końca życia prowadził notatki oraz co jest wręcz zdumiewające czytał bez okularów). Obecnie znana jest mi lokalizacja 115 rękopisów.
Zapraszam więc do prześledzenia wraz mą skromną osobą losów naszej małej ojczyzny. Muszę jednak zaznaczyć wiele z przytoczonych wspomnień powtarza się w wielu tomach będę więc je przytaczał z oznaczeniem numeru katalogowego tomu i numeru rozdziału zaznaczając także w którym innym tomie można je odnaleźć ( uwzględniając oczywiście moją aktualną wiedzę w tym względzie). Zachowuję jednocześnie specyficzny styl pisarski mojego dziadka jest on bowiem sam w sobie dokumentem sposobu myślenia ludzi tamtych czasów, a jakakolwiek ingerencja w niego zachwiała by jego wartość dokumentalną. Nie podejmuję się także krytycznego opracowania tych wspomnień ponieważ wykracza to ponad moją wiedzę dotyczącą tych zagadnień natomiast traktuję je jako wiadomości źródłowe które być może doczekają się kiedyś rzetelnej analizy historycznej. Wybór tych wspomnień jest moim osobistym wyborem i nie wyczerpuje w całości omawianych zagadnień jednak już sam ogrom materiału pamiętnikarskiego zmusza mnie do dokonania wyboru. Zdaję sobie jednocześnie zdanie iż w niniejszej publikacji bazowałem tylko na kilkunastu tomach wspomnień Franciszka Szczepańczyka i gdzieś w innych tomach tych wspomnień drzemią na pewno jeszcze ciekawe informacje dotyczące historii Ziemi Pszczyńskiej. Jednocześnie pragnę zaznaczyć iż część opublikowanych tutaj opowieści pojawiło się już na łamach „Orędownika Kulturalnego” więc niniejsze wydawnictwo traktuję jako pewne przypomnienie a zarazem poszerzenie cyklu ukazującego się na łamach ww. periodyku.





II

ŻYCIE FRANCISZKA SZCZEPAŃCZYKA

Zaczynając lekturę wspomnień mego dziadka rzeczą niezwykle istotną jest zapoznanie się z samą postacią ich autora. Najprościej było by w tym celu zapoznać się z notą biograficzną Franciszka Szczepańczyka znajdującą się w „Słowniku Biograficznym Ziemi Pszczyńskiej” opracowaną nota bene przez Joannę Szczepańczyk wnuczkę Franciszka a zarazem moją kuzynkę, pracownicę Archiwum Miejskiego w Pszczynie. Zachował się jednak obszerny życiorys mego dziadka będący jego autorstwa. Przytoczę go tu w całości ponieważ da nam on próbkę charakterystycznego stylu pisarskiego jego autora a zarazem dalsze rozdziały tej książki będą próbą rozszerzenia zawartych w tym życiorysie wiadomości. Jednocześnie nie mógłbym się nie podzielić refleksją ,iż dla mnie samego człowieka urodzonego w 1971 roku czytanie życiorysu osoby którą sie bardzo dobrze pamięta a zaczynającego się od wydarzeń z przed ponad 100 lat jest niesamowitym przeżyciem.

Mój życiorys (204-1)

Urodziłem się 20 lipca 1891 roku w Kobiernicach, w powiecie bialskim w Galicji jako syn polskiego chłopa małorolnego i Marianny z Kołodziejczyków. Urodziłem się więc w czasach kiedy Polska była jeszcze pod zaborami.
Do szkoły początkowej zwanej wówczas „Szkołą Ludową” uczęszczałem w Kobiernicach. Ponieważ Galicja miała samorząd, przeto posiadała polskie szkolnictwo, więc uczyłem się w języku polskim. Pod wpływem nauczyciela Roberta Kubicy nabyłem głębokiej miłości Ojczyzny i nauczyłem się dla niej pracować.
Po ukończeniu szkoły ludowej poszedłem już w piętnastym roku życia do pracy w fabryce sukna Gustawa Forstera w Bielsku. Tam jako robotnik zaprawiłem się do pracy społecznej. Wstąpiłem zaraz do stronnictwa Chrześcijańsko-Ludowego i brałem udział w jego pracach. Zawsze chodziłem na zgromadzenia robotnicze, które odbywały się w „Domu Polskim” w Bielsku. Wolne chwile spędzałem na uczeniu się prywatnym, bo nosiłem się z zamiarem wstąpienia do szkoły średniej.
Kiedy w roku 1907 założono w Kętach c.k. Seminarium Nauczycielskie, zaraz zapisałem się na kurs przygotowawczy. Uczyłem się pilnie, aby później swoją wiedzę wykorzystać w pracy dla dobra Ojczyzny i jej wyswobodzenia z niewoli.
Wraz z kilkoma kolegami, pod kierunkiem kolegi Grzybowskiego założyliśmy tajne „Kółko Niepodległościowe”. Celem naszym było przede wszystkim uczyć się pilnie, aby później, jako nauczyciele nie tylko szerzyć oświatę i uświadomienie narodowe wśród polskiego ludu, ale lud ten przygotowywać do walki o wolność Ojczyzny.
W roku 1910 z ramienia naszego „Kółka...” zorganizowałem obchód 500-letniej rocznicy bitwy pod Grunwaldem na przedmieściu Kęt w Podlesiu Kęckim.
Aby budzić i rozwijać wśród ludu miłość do Ojczyzny „Kółko” nasze urządziło w czasie wakacji 1911 roku przedstawienie amatorskie w Chełmku pod Oświęcimiem i w Bielanach koło Kęt. Odegraliśmy wówczas dwie sztuki ludowe tj. „Flisaków” i „Za sztandarem”.
Uczęszczając do seminarium nauczycielskiego w Kętach, mieszkałem u rodziców w Kobiernicach, a do szkoły dochodziłem pieszo, mając około jednej godziny drogi. W tym czasie, z kolegą Witkowskim, mieszkającym w sąsiedztwie założyliśmy prywatną bibliotekę, z której książki wypożyczaliśmy znajomym osobom. Czyniliśmy to w ten sposób, że gdy szedłem do szkoły, zabierałem ze sobą kilka książek i po drodze wstępowałem do domów i tam je wypożyczałem, a ludzie chętnie je czytali.
Seminarium nauczycielskie skończyłem w czerwcu 1912 roku. Po zdaniu egzaminu dojrzałości otrzymałem stanowisko nauczyciela w górskiej wiosce, w Międzybrodziu Lipnickim.
Zaraz też zabrałem się do pracy społecznej. Jako zwolennik abstynęcji występowałem przeciwko pijaństwu. W tym celu zorganizowałem osobne zebranie, na którym wygłosiłem referat przeciwko piciu alkoholu. Referat ten ksiądz Jan Wądolny, nauczyciel seminarium nauczycielskiego w Kętach, uzmysłowił obrazami świetlnymi. Takie samo zebranie, na którym wygłosiłem referat poparty przez księdza Wądolskiego obrazami świetlnymi zorganizowałem w Podlesiu Kęckim.
Mieszkałem wprawdzie w Miedzybrodziu Lipnickim, ale chcąc się przygotować do walki o wolność Polski w przyszłej wojnie, jaka wisiała w powietrzu, wstąpiłem do Sokoła w Kętach i przynajmniej raz w tygodniu przychodziłem do Kęt na ćwiczenia.
W czasie pierwszych mych wakacji nauczycielskich zorganizowałem trupę amatorską i urządziłem dwa przedstawienia, jedno w Bujakowicach, a drugie w Miedzybrodziu Lipnickim. Odegraliśmy wówczas dwie sztuki tj. „Flisacy” i „Matka żyje”
W następnym roku tj. 1914 brałem udział w wielkich manewrach sokolich pod Krakowem. Uczestniczyłem też w zjeździe sokolim w Białej, kiedy to Niemcy nie dopuścili Polaków z Białej i okolicy do Domu Polskiego w Bielsku.
Kiedy w roku 1914 wybuchła pierwsza wojna światowa nie uznano mnie za zdolnego do służby wojskowej. Tak było przez całą wojnę. Uczyłem tedy dalej w Międzybrodziu Lipnickim. W jesieni 1914 roku zachorował ciężko kierownik szkoły w Kobiernicach Robert Kubica. Wówczas władze szkolne przeniosły mnie na nauczyciela do Kobiernic. Mieszkałem wtedy u rodziców.
Kiedy z początkiem 1915 roku przybył do Kęt Józef Piłsudski ze swoimi „Strzelcami” na paromiesięczny wypoczynek. W wielkiej sali naszej szkoły obchodził 19 marca swoje imieniny. Poznałem wówczas, prócz Piłsudskiego, Wacława Sieroszewskiego i innych oficerów legionowych. Byłem też świadkiem, jak na błoniach w Kętach w kwietniu 1915 roku Józef Piłsudski udekorował ułanów legionowych austriackimi medalami zasługi.
W roku 1915 umarł kierownik szkoły w Kobiernicach Robert Kubica. W dwa lata później, tj. 1917 roku, wdowa po nim wyszła za mąż za kierownika szkoły w Mesznej Ludwika Droźińskiego. Wówczas Droźińskiego przeniesiono na kierownika szkoły do Kobiernic, a mnie na jego miejsce mianowano kierownikiem szkoły w Mesznej. Na tym stanowisku doczekałem się spełnienia marzeń, bo Ojczyzna moja odzyskała wolność w pierwszych dniach listopada 1918 roku.
W czasie wyborów do Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej byłem przewodniczącym Komisji Wyborczej w Mesznej i brałem w pracach przedwyborczych.
Pod koniec 1919 roku otrzymałem stanowisko kierownika szkoły w rodzinnej wiosce w Kobiernicach.
W 1920 roku przybył do Kobiernic większy oddział wojska polskiego na kilkudniowy odpoczynek. Wówczas odstąpiłem dwóm oficerom na mieszkanie własny pokój, zaś jedną salę szkolną na magazyn, a inną na świetlicę. Do świetlicy tej dwa razy w tygodniu przychodzili żołnierze analfabeci, a ja uczyłem ich bezinteresownie czytania i pisania.
W czasie powstań śląskich i plebiscytu organizowałem zbiórki przez dzieci szkolne darów, zwłaszcza pieniężnych, na cele powstańcze.
Kiedy w roku 1922 przyłączono Górny Śląsk do Polski, dotychczasowe szkoły zamieniono na polskie. Potrzeba było nauczycieli Polaków. Zgłosiłem się tedy zaraz w inspektoracie w Pszczynie i otrzymałem stanowisko kierownika szkoły w Jankowicach koło Pszczyny.
Były to czasy niebezpieczne, bo bandy niemieckich orgeszów napadały na polskich działaczy i nawet dopuszczały się morderstw. Najpierw posyłano wyroki, a potem czyniono napady. Była to działalność tak zwanej „Czarnej Ręki”.
Zaledwie tedy sprowadziłem się z Kobiernic do Jankowic, na trzeci dzień otrzymałem tajemniczy list. Był zaadresowany do Kierownictwa Szkoły, bo mojego nazwiska jeszcze nie znano. Na kopercie była narysowana niezdarnie ołówkiem trupia głowa, a pod nią skrzyżowane piszczele. W kopercie był list z napisem, abym do 24 godzin opuścił Górny Śląsk, bo jeżeli nie, to zostanę jak pies zastrzelony. Nie uląkłem się jednak tych pogróżek. List oddałem policji, a sam pojechałem do Mesznej i w następnym dniu przywiozłem żonę z dziećmi.
Przed moim przybyciem do Jankowic istniało już tam towarzystwo śpiewu „Halka”. Zostało ono założone jeszcze w okresie przedplebiscytowym przez pszczyńskie towarzystwo śpiewu „Lutnię”. Zrazu przyjeżdżali do Jankowic nauczyciele śpiewu z Pszczyny. Później uczył w „Halce” śpiewu młody nauczyciel z Jankowic Konrad Czoik. Ćwiczenia odbywały się raz w tygodniu wieczorem w sali szkolnej, a młodzież pozaszkolna chętnie brała w nich udział.
Młodzież tę nakłoniłem do założenia przy „Halce” kółka amatorskiego do przedstawień. Zrazu praca „Kółka” rozbijała się o brak sali do przedstawień i brak sceny. Wybrnąłem jednak z tych trudności w ten sposób, że na parterze w budynku szkolnym miałem jedną salę wolną, którą przeznaczyłem na salę teatralną. Znalazło się tam miejsce na scenę i dla publiczności. Ze sceny wybito w ścianie dziurę do drugiej sali tak wielką, że można nią było przechodzić. Mogli więc w czasie przedstawienia aktorzy z sali przechodzić na scenę. W dziurę tę wstawiono szafę na przybory szkolne.
Przedstawienia w naszej szkole, po objęciu Górnego Śląska przez Polskę, były pierwszymi, nie tylko w Jankowicach, ale w okolicy. Wyprzedzaliśmy nawet Pszczynę. Urządzaliśmy także w szkole przedstawienia z dziećmi szkolnymi oraz uroczyste wieczorki.
Naczelnikiem gminy Jankowice był wówczas zasłużony Polak i pracownik społeczny Teofil
Wiatr. On był naczelnikiem gminy, a ja jego sekretarzem. On organizował zebrania, a ja wygłaszałem na nich referaty. Początkowo pracowaliśmy w miejscowym Kółku Rolniczym
Kiedy na Śląsku zaczęto organizować Związek Obrony Kresów Zachodnich zaraz z Wiatrem założyliśmy związek ten w Jankowicach. Wiatra wybrano prezesem, a mnie sekretarzem. Jednak sprężyną tego związku byłem ja i na zebraniach, które odbywały się co miesiąc, wygłaszałem referaty.
W Jankowicach było dużo byłych powstańców śląskich, toteż wnet po przyłączeniu Górnego Śląska do Polski założono tu Związek Powstańców Śląskich. Członkiem tego związku mógł być nie tylko ten, kto z bronią w ręku walczył w powstaniach, ale każdy, kto w duchu idei powstańczej chciał pracować dla Polski. Toteż zaraz wstąpiłem do związku i byłem czynnym jego członkiem. Prezesem wybrano bowiem dzielnego powstańca Jana Szmajducha, a mnie jego sekretarzem. Na każdym zebraniu wygłaszałem referaty.
Pracę pozaszkolną ułatwiało mi miejscowe nauczycielstwo. Po Konradzie Czoiku przybył tu nauczyciel Jan Grabowski, nauczycielki Józefa Mudysiówna, siostry Wachulskie-Helena i Maria, a nieco później przybyła jeszcze Rozalia Mikulanka. Całe grono nauczycielskie założyło i prowadziło „Towarzystwo Polek” i „Towarzystwo Młodych Polek”.
Aby ułatwić swym dzieciom, których miałem kilkoro, dojazd do szkoły średniej w Pszczynie po ośmiu latach pracy w Jankowicach przeniosłem się w drodze konkursu, na stanowisko kierownika szkoły w Piasku. Było to w lutym 1930 roku. Czekała mnie tutaj ta sama praca, co w Jankowicach. Ale i tutaj całe grono nauczycielskie współpracowało ze mną. I tutaj należałem do Związku Obrony Kresów Zachodnich i do Związku Powstańców Śląskich, wygłaszając na zebraniach referaty nie tylko w tych związkach ale także na zebraniach Towarzystwa Polek i Towarzystwa Młodych Polek.
W Piasku byłem również sekretarzem gminy i współpracowałem z naczelnikiem gminy Fabianem, a później z Janem Pęszorem.
W czasie wyborów do Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej byłem w Piasku przewodniczącym Komisji Wyborczej.
Pomimo obciążenia pracą w szkole i poza nią w roku 1932 zapisałem się na Instytut Pedagogiczny w Katowicach, dokąd dojeżdżałem na wykłady trzy razy w tygodniu po południu.
Po trzech latach pracy w Piasku tj. w 1933 roku, objąłem stanowisko kierownika Szkoły w Czarkowie. Czekała na mnie tu ta sama praca jaką prowadziłem w Jankowicach i Piasku, z tym jednak, że wysiłki trzeba było czynić jeszcze większe. Były to bowiem czasy powszechnego bezrobocia, a Niemcy wzmogli agitację za szkołami mniejszościowymi. Chociaż w Czarkowie, oprócz leśniczego, nie było ani jednego Niemca, to jednak wzmocniono tu agitację wśród renegatów i zdołano założyć Volksbund, który dążył do założenia szkoły mniejszościowej.
Lecz i w Czarkowie wspomagało mnie zgodnie całe grono nauczycielskie. Toteż wraz z naczelnikiem gminy Janem Liszką skutecznie przeciwdziałaliśmy, przez polskie związki, propagandzie germanizacyjnej. Działalności tej o mało nie przypłaciłem życiem. Z Czarkowa bowiem dalej uczęszczałem na Instytut Pedagogiczny w Katowicach, który ukończyłem w 1935 roku. Musiałem jednak dochodzić z Czarkowa do przystanku kolejowego w Piasku, a droga prowadziła przez puste pola i lasek. Pewnego razu, kiedy wracałem późnym wieczorem z Instytutu i sam jeden szedłem z Piasku do Czarkowa , Volksbundowcy urządzili na mnie w lasku zamach. Jedynie szybkości nóg mam do zawdzięczenia, że zdołałem uciec.
W Czarkowie zastałem budynek szkolny stary i ciasny. Trzeba było prowadzić naukę od rana do wieczora. Staraniem gminy władze szkolne rozpoczęły więc budowę nowej szkoły. Budynek szkoły został ukończony w roku 1936 i 13 września nastąpiło jego poświęcenie.
Na uroczystość przybyli wówczas do Czarkowa wojewoda śląski Michał Grażyński, kurator szkolny Tadeusz Kupczyński, wizytator szkolny Paweł Pszczółka, inspektor szkolny Władysław Linca, starosta dr Jarosz, dyrektor seminarium nauczycielskiego w Pszczynie Leon Leszczyński, tudzież komendant policji w Pszczynie dr Szary. Mszę polową przy budynku szkolnym odprawił i poświęcenia dokonał ksiądz dziekan Mateusz Bielok.
W Czarkowie byłem też sekretarzem Związku Obrony Kresów Zachodnich, który w tym czasie przybrał nazwę Polskiego Związku Zachodniego oraz sekretarzem Związku Powstańców Śląskich. Referaty oświatowe wygłaszałem nie tylko w Czarkowie ale i sąsiednich wioskach to jest w Porębie, Piasku, Radostowicach, Starej Wsi, Brzeźcach, Mizerowie a nawet w Kryrach.
W Czarkowie przeżyłem wiele zdarzeń radosnych, ale też i przykrych. Najnieprzyjemniejszym zdarzeniem był napad bandy cygańskiej na nasze mieszkanie. Było to w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1935 roku. Aby pies nie stanowił przeszkody w obrabowaniu naszego mieszkania, zastrzelono go poprzedniej nocy. Na szczęście jednak, kiedy banda Cyganów włamywała się do naszego mieszkania, zapłakało jedno z naszych małych dzieci, więc zaświeciliśmy światło. Spłoszeni Cyganie pouciekali. Dwóch Cyganów, uzbrojonych w strzelby, udało się do Ćwiklic i tam rano w lasku zastrzeliło listonosza i policjanta wiozących pieniądze na wypłatę pensji urzędnikom w Miedźnej. Uciekając przez Studzienice zastrzelili jeszcze w lesie gajowego.
Ponieważ wówczas troje moich starszych dzieci uczęszczało do gimnazjum w Pszczynie, a miałem jeszcze pięcioro młodszych dzieci, przeto prosiłem, aby przeniesiono mnie do Pszczyny, gdzie mogłem zapewnić dzieciom odpowiednie wykształcenie. Prośbę moją załatwiono pomyślnie, toteż w listopadzie 1936 roku przeniosłem się do Pszczyny.
W Pszczynie miałem już mniej pracy społecznej, bo było tu dużo polskiej inteligencji, która pracowała społecznie. Należałem jednak i tutaj do Związku Powstańców Śląskich i do Polskiego Związku Zachodniego. Należałem również do zawodowego Związku Nauczycielstwa Polskiego, do którego należę od początku mego zawodu nauczycielskiego, to jest od roku 1912. będąc w Pszczynie, jeździłem jednak z referatami na walne zebrania Polskiego Związku Zachodniego do okolicznych wiosek.
W Pszczynie zaskoczył mnie napad Niemców na Polskę i rozpoczęcie Drugiej Wojny Światowej.
Kiedy Niemcy zbliżali się do Pszczyny i pod Brzeźcami trwały zacięte walki, ludność polska z Pszczyny i całej okolicy uciekała przed Niemcami.
I ja byłem zmuszony wraz z żoną i dziećmi opuścić Pszczynę przed zbliżającym się frontem wojennym. Wieczorem tedy 1 września 1939 roku opuściliśmy Pszczynę. Zabraliśmy ze sobą na dwa rowery i na wózek dziecięcy trochę żywności i cośmy jeszcze mogli zabrać, a resztę zostawiliśmy w domu. Zostawiliśmy własnemu losowi kilka królików i kilka kur. Psa Botana, dużego wilczura, zabraliśmy ze sobą. Dom i mieszkanie oddaliśmy pod opiekę państwa Mikołajczyków, którzy pozostali w Pszczynie i wyruszyliśmy w drogę na tułaczkę w nieznane. Było nas wszystkich 12 osób to jest ja z żoną i dziesięcioro dzieci. Brakowało wśród nas najstarszego syna Stanisława, który wówczas jako oficer polski służył w Strzelcach Podhalańskich i walczył na froncie. Brakowało też wśród nas młodszego syna Adasia, który należał wówczas do Przysposobienia Wojskowego i znajdował się w koszarach wojskowych w Obronie Przeciwlotniczej i Przeciwgazowej. Nie mogliśmy się z nim nawet pożegnać. Mieliśmy udać się tylko do mego brata do Wilamowic, lecz w Jawiszowicach wsiedliśmy do pociągu ewakuacyjnego, sądząc, że dowiezie nas na miejsce przeznaczenia do jest do Turki.
Ujechaliśmy jednak niedaleko, bo około Oświęcimia tor kolejowy był zbombardowany, więc trzeba było wysiąść z pociągu i dalej iść pieszo. Tak włóczyliśmy się wśród niebezpiecznych przygód, aż Niemcy zajęli Polskę i po kilku tygodniach powróciliśmy do domu, który zastaliśmy ograbiony ze wszystkiego, prócz mebli, których jeszcze nie zdołano zabrać. Książki z biblioteki rzucono w piwnicy na stos.
Zostałem więc z liczną rodziną bez środków do życia i bez pracy. Na szczęście zostało nam jeszcze nieco pieniędzy z drogi, bowiem 1 września wypłacono nam trzymiesięczną pensję przeznaczoną na wypadek ewakuacji. Pozostałych pieniędzy było jednak niewiele, a myśmy nie mieli ani żywności, ani drugiego ubrania, ani też pościeli. Niektóre rzeczy zostały nam zwrócone. Odzyskaliśmy tak część pościeli, krzesła, maszynę do szycia i dywan ścienny, który mogliśmy sprzedać. Dobrzy ludzie przybyli nam jednak z pomocą. Prokurent fabryki papieru braci Niemojewskich w Białej Józef Kropiela porozumiał się z hurtownikiem papieru, panem Piechaczkiem z Katowic i na rachunek pana Piechaczka otrzymywaliśmy papier pakunkowy wprost z fabryki po cenach fabrycznych. Z papieru tego robiliśmy w domu torebki do pakowania drobnego towaru i sprzedawaliśmy w polskich sklepach, bo jeszcze Polakom sklepów nie odebrano. Tak mieliśmy wszyscy zajęcie i zarobek, wprawdzie niewielki, ale pewny i mogliśmy jakoś żyć. Działo się to nielegalnie, ale Niemcy o naszej działalności nie wiedzieli.
Po zajęciu Pszczyny i opanowaniu Polski przez Niemców, ludność polska była bardzo przygnębiona. Wszyscy polscy przywódcy uciekli i zostawili ludność polską samą w tym ciężkim położeniu. Kiedy wróciliśmy z tułaczki Polacy w Pszczynie bardzo się cieszyli. Powoli wracali też z tułaczki i inni Polacy, jednak niektórych zaraz aresztowano. Mnie jakoś to aresztowanie ominęło, jednak niektórzy Niemcy nie dawali mi spokoju.
W niedalekim naszym sąsiedztwie mieszkało kilku renegatów, zagorzałych hitlerowców. Oni najczęściej nas niepokoili. W nocy 5marca 1940 roku napadli na nasze mieszkanie i powybijali wszystkie szyby w oknach w łazience i kuchni. Pokazało się, że to dwaj sąsiedzi, niejaki Kula i Kozik, idąc z karczmy około północy, po drodze do domu zabawiali się tłuczeniem szyb w naszym mieszkaniu. Na tym jednak się nie skończyło.
W czasie zimowym 1939/40 roku, kiedy wywożono Polaków z poznańskiego przyjaciele zawiadomili nas pewnego dnia, że w nocy Niemcy będą wywozić Polaków z Pszczyny. Była właśnie ostra zima. Spakowaliśmy tedy najważniejsze rzeczy, bo Niemcy dawali mało czasu na spakowanie i wraz z dziećmi przygotowaliśmy się do drogi. Wskutek ogólnego zdenerwowania nie ogrzaliśmy też mieszkania. Nie kładliśmy się też do spania, ale czekaliśmy, skoro przyjdzie gestapo i wywiezie nas z Pszczyny, nie wiadomo dokąd. Jednak noc minęła spokojnie i Niemcy po nas nie przyjechali.
W dzień dowiedzieliśmy się, że wywozu Polaków z Pszczyny nie było i nie będzie, bo Hitler go odwołał. Odetchnęliśmy zaraz, ale owa straszna noc pozostawiła po sobie ciężkie ślady. Prawie wszyscy przeziębiliśmy się, a paromiesięczny synek Piotruś nabawił się zapalenia ucha i długo, a ciężko chorował.
Po zagarnięciu Polski, Niemcy chcieli pokazać światu, że Śląsk jest zamieszkały przez ludność niemiecką, więc Niemcy mają prawo do tego kraju. W tym celu urządzili na Górnym Śląsku spis ludności zwany „palcówka”, ponieważ wypełniony formularz trzeba było przypieczętować odciskiem palca.
Ponieważ ja wypełniłem formularz wszystkim członkom rodziny, a jako język ojczysty podałem polski, przeto przewodniczący komisji dopisał na formularzu „niemiecki i polski”.
Na razie Niemcy pozostawili nas w dotychczasowym mieszkaniu, ale w lutym 1941 roku musieliśmy zajmowane mieszkanie opuścić. Innego mieszkania nam nie przydzielono. Znaleźliśmy się więc z liczną rodziną wprost na bruku ulicznym. Na szczęście państwo Pustówkowie mieli jeszcze przedwojenne mieszkanie i przyjęli nas na sublokatorów. Oni zostawili sobie jeden pokój, a nam odstąpili dwa pokoje, bo nas było dziesięć osób. Kuchnię, przedpokój i piwnicę mieliśmy wspólne. Budynek, w którym teraz mieszkaliśmy znajdował się przy stacji kolejowej, a że pracowałem na torach kolejowych, więc miałem blisko do pracy.
We czwartek, 24 lipca 1941 roku zacząłem pracować w firmie budowlanej Jerzego Liszki w Pszczynie. Miałem więc pracę w miejscu. W międzyczasie Niemcy wywieźli czterech moich synów, jako Polaków, do Niemiec.
W roku 1941 Niemcy zaprowadzili tak zwane Volkslisty. Kto podpisał odpowiedni kwestionariusz, to znaczyło, że chce, aby uważano go za Niemca. Właśnie taki kwestionariusz otrzymał każdy i odpowiednio wypełniony powinien był zwrócić do urzędu miejskiego w odpowiednim czasie. Od odpowiedniego wypełnienia zależało, czy podpisujący zostanie zaliczony do I, II czy III kategorii. Zaliczeni do IV grupy, albo którzy nie podpisali Volkslisty uważani byli za Polaków. Ja z rodziną Volkslisty nie podpisałem. Nie chciałem bowiem, aby uważano mnie za Niemca. Długo mi się to udawało. Niedługo bowiem mieszkaliśmy z Pustówkami. Po kilku miesiącach zabrano mieszkanie także Pustówce, jako polskiemu nauczycielowi. Teraz obie rodziny to jest mnie i kolegę Pustówkę wyrzucono z mieszkania, nie dając innego w zamian. Wobec tego obaj znaleźliśmy się na ulicy. Nikt nas jako Polaków nie chciał przyjąć na mieszkanie. Zdawało się więc, że będziemy musieli mieszkać po gołym niebem.
Na szczęście był w Pszczynie, na Strzelnicy stary młyn pana Morawca, który popadł w ruinę. Bezpośrednio przy młynie tym znajdował się dom parterowy, w którym dawniej mieszkali właściciele młyna. Stał on w tym czasie niezamieszkały. Dom był kryty papą, a w papie było pełno dziur. W czasie deszczu lub wiosennego roztopu, woda lała się do mieszkania. Dom ten był pusty i bez żadnych trudności przenieśliśmy się z Pustówkami do niego. Mieliśmy tam wspólną kuchnię i po jednym pokoju. W czasie pogody mieszkanie było ładne, choć ciasne. Ale gdy padał deszcz lub topniał śnieg, to wszystkie naczynia kuchenne musieliśmy podstawiać na strychu, aby nam woda mieszkania nie zalała.
Zmiana przez nas mieszkania zbiegła się właśnie w czasie z podpisywaniem Volkslisty. W mieście myślano więc, że podpiszemy Volkslistę na nowym mieszkaniu, na Strzelnicy przypuszczano żeśmy podpisali i oddali Volkslistę na nowym mieszkaniu. A że tych Volkslist było bardzo dużo więc w urzędzie miejskim powstał bałagan. Nim sprawy uporządkowano i dowiedziano się, żeśmy Volkslisty nie podpisali, upłynęło bardzo dużo czasu.
Ponieważ budynek, w którym teraz mieszkaliśmy stykał się bezpośrednio ze starym, zrujnowanym młynem więc w tym młynie ukryliśmy radio na kryształek i słuchawki i potajemnie słuchaliśmy polskich wiadomości zza granicy. Wiadomości te ostrożnie rozpowszechnialiśmy wśród zaufanych Polaków.
Zaraz z początkiem wojny poznałem się z Janem Chodakowskim, byłem oficerem polskiego wywiadu. Odtąd pracowaliśmy razem prawie przez całą wojnę i organizowaliśmy w Pszczynie pracę podziemną. Początkowo nie mieliśmy styczności z wojewódzkimi władzami podziemia. Dopiero w roku 1942, kiedy Chodakowski zaczął pracować jako stróż w pewnej kopalni w Katowicach, wszedł w kontakt z tamtejszymi władzami i podporządkował im naszą pszczyńską organizację podziemną. Ponieważ mieszkał w Pszczynie, więc na każdą niedzielę przyjeżdżał do domu i przywoził nam zarządzenia władz wojewódzkich AK, które wykonywaliśmy.
W roku 1943 do katowickiej organizacji AK wszedł szpieg niemiecki niejaki Grolik i cały zarząd AK Niemcy aresztowali. Wówczas do obozu zagłady w Oświęcimiu dostał się także Chodakowski. Mimo katuszy w badaniu nikogo nie zdradził, więc w Pszczynie odbyło się bez dalszych aresztowań.
W roku 1944, na kilka miesięcy przed końcem wojny, Chodakowski został wywieziony do Grossrosen i tam zginął przed oswobodzeniem tego obozu.
Reszta członków pszczyńskiego podziemia, nie mając łączności z Katowicami nie mogła rozwinąć szerszej działalności. Ja zaś, po wkroczeniu wojsk radzieckich do Pszczyny zgłosiłem się w starostwie do pracy dla Polski Ludowej.
U budowniczego Liszki pracowałem do końca wojny. Byłem więc świadkiem nalotów na Pszczynę, Dziedzice, Vacum i inne miejscowości, a w czasie zbliżania się wojsk radzieckich, panicznej ucieczki Niemców z Pszczyny. Pracowałem przy budowie w Pszczynie schronów, przy kopaniu rowów strzeleckich, przy sypaniu okopów nad Wisłą, a wreszcie przy odbudowie zbombardowanej rafinerii Vacum w Czechowicach.
Pracując przy odbudowie rafinerii w Czechowicach miałem możność spotkania się z więźniami obozu oświęcimskiego. Było tam bowiem zajętych parę set więźniów. Nadeszła właśnie pora zimowa. Więźniowie byli w tych samych, cienkich pasiakach, co w lecie. Codziennie ginęli z zimna i głodu, to też każdego dnia z placu budowy zbierano po kilku lub kilkunastu więźniów umarłych przy pracy lub umierających.
Mieszkałem wówczas w Pszczynie na Polnych Domach. W jesieni 1943 roku usunięto nas bowiem z mieszkania przy starym młynie na Strzelnicy. Tym razem jednak przydzielono nam mieszkanie. Pustówkom dano pokój na poddaszu przy ulicy Bieruńskiej, nam zaś pokój i małą kuchenkę na Polnych Domach. Tam mieszkaliśmy już do końca wojny.
Stary młyn na Strzelnicy przebudowano na obóz dla jeńców radzieckich, a dom, w którym mieliśmy mieszkanie, przerobiono na mieszkanie dla esesmanów.
Tymczasem koniec wojny, po klęsce Niemców pod Stalingradem, szybko się zbliżał. I front wojenny zbliżał się ku Pszczynie. Kiedy w piątek, 18 stycznia 1945 roku udałem się jak zwykle do pracy nie przewidywałem niczego szczególnego. Zdziwiłem się jednak, kiedy po obiedzie zgromadzono wszystkich więźniów oświęcimskich i całymi oddziałami zamiast do pracy gdzieś ich poprowadzono. Reszta zaś robotników przepracowała na terenie rafinerii normalnie, aż do wieczora. Pokazało się, że partyzanci wysadzili tor kolejowy między Bielskiem a Czechowicami. Aby nie tracić czasu udaliśmy się pieszo z Vacum na stację kolejową do Dziedzic. A w Dziedzicach na stacji było wielkie zamieszanie. Było tam pełno uciekającej ludności niemieckiej. Wszyscy byli obładowani walizami, kuframi i różnego rodzaju tobołami. Małe dzieci spoczywały w wózeczkach. Kiedy nadjechał pociąg od Bielska wszyscy chcieli wsiąść, a pociąg był już przepełniony. Sam ledwie wsunąłem się do pociągu.
Na drugi dzień, to jest 19 stycznia 1945 roku, rano przyjechałem do pracy w Vacum jak zwykle. Przybyło nas tylko parę osób, lecz nie chciał już pracować. Ponieważ mieszkam za miastem, dopiero tutaj dowiedziałem się, że w nocy poprowadzono przez Pszczynę więźniów z Oświęcimia. Który był słaby i nie mógł iść, to go zostawiano po drodze. Tak między Jawiszowicami, a Pszczyną zamordowano kilkadziesiąt osób.
W Vacum zaprzestano pracy i w najtrudniejszych chwilach znalazłem się bez pracy i zarobku.
Przed naszym domem na Polnych Domach prowadziła droga polna od Jankowic i Studzienic aż do szosy wiodącej z Katowic przez Piasek do Pszczyny. Droga ta, przekroczywszy szosę, wiodła dalej na poligon i aleją do parku, albo do Starej Wsi i Czarkowa. Tędy przechodziły liczne wojska, a ruch przedfrontowy istniał tu od 25 stycznia 1945 roku w całej pełni. Wszak gubernator Bracht uciekł 24 stycznia z Katowic do Pszczyny i zamieszkał w budynku starostwa. Wydał też rozkaz, aby wszyscy Niemcy, na odgłos dzwonów i syreny zgromadzili się na rynku, by wspólnie opuścić Pszczynę.
Kiedy więc 25 stycznia zabuczała syrena i poczęły bić dzwony, Niemcy w popłochu opuszczali mieszkania i z tym, co kto mógł z sobą zabrać, gromadzili się na rynku. Powstało wielkie zamieszanie, bo zabrakło samochodów ciężarowych, aby zabrać wszystkich, a wojska radzieckie szybko się zbliżały. Dla kogo zabrakło samochodu, śpieszył się do pociągu. Ale i do niego niełatwo było się dostać.
Z tego zamieszania skorzystali Polacy i w nocy z 25 na 26 stycznia 1945 roku wypuścili z aresztu wszystkich więźniów. Front wojenny szybko się zbliżał i wojska niemieckie, przez Polne Domy, a więc obok naszego mieszkania, uciekały z Pszczyny. Tu gromadziły się, aby stawiać opór wojskom radzieckim.
Spodziewano się, że w nocy z 29 na 30 stycznia na Polnych Domach przed Pszczyną rozegra się wielka bitwa. To też noc tę spędziliśmy w piwnicach. W nocy jednak bitwy nie było. Wczesnym rankiem przybyły tu wojska radzieckie, ale Niemcy wcześniej wycofali się do miasta.
Przybycie wojsk radzieckich na Polne Domy przyjęliśmy z radością. One bowiem uwolniły nas od Niemców. Polacy zaraz wywiesili nad domami chorągwie polskie. Myśmy nie mieli materiału na chorągiew. Wówczas żona przesypała pierze z poduszki do pierzyny. Czerwony wsyp poduszki zszyła z białą poszewką i tak zrobiła biało-czerwoną chorągiew polską, którą przymocowawszy do drążka umieściliśmy na domu. To jednak nabawiło nas wiele strachu. W mieście bowiem były wojska niemieckie, które posiadały dwa czołgi. Czołgi te każdej nocy posuwały się między parkiem a cmentarzami ku Strzelnicy, a więc w stronę Polnych Domów i strzelały po drodze. Zdawałem sobie sprawę, że mieszkamy tuż przy linię frontu wojennego. Gdyby Niemcom udało się przedrzeć linię frontu i wpaść na Polne Domy, to wszystkich mieszkańców, gdzie były chorągwie polskie na domach na pewno by wymordowali. Ale przez front nigdy się nie przedarli.
Po ustaleniu linii frontowej wojska radzieckie jednak Pszczyny nie zdobywały, ale otaczały coraz bardzie zwartym pierścieniem. Bombardowały jednak Pszczynę i strzelały z dział na miasto. Tak było przez dziesięć dni, a myśmy mieszkali przy samym froncie.
Wreszcie 10 lutego 1945 roku rano okazało się, że w Pszczynie Niemców już nie ma. Bojąc się okrążenia przez wojska radzieckie, wymknęli się w stronę Strumienia. Nim jednak opuścili miasto, wypędzili z domów wszystką ludność cywilną i zabrali ją ze sobą. Ponieważ wojska radzieckie mocno na nich napierały, nie mieli czasu zajmować się ludnością, która powróciła do Pszczyny.
Wojska radzieckie wkroczyły do Pszczyny w niedzielę 11 lutego, a z nimi przybyły też polskie władze powiatowe i miejskie.
Zaraz 12 lutego zgłosiłem się na starostwie do pracy. Wice starosta Szafarczyk polecił mnie i koledze Zającowi zorganizowanie szkolnictwa w Pszczynie i okolicy. Zaraz też rozpocząłem pracę i powracającym nauczycielom wyznaczałem szkoły, w których mieli pracować. Nie trwało to jednak długo , bo wnet władze szkolne wojewódzkie utworzyly dla Pszczyny inspektorat szkolny w Mikołowie. Moja więc dalsza praca była zbyteczna. Objąłem jednak kierownictwo Szkoły Nr 2 w Pszczynie na Strzelnicy i zaraz przeprowadziłem się z rodziną do budynku szkolnego. Było to jednak duże ryzyko, bo budynek był otoczony minami, a na strychu znajdowało się kilka niewypałów. Także w rowach przydrożnych obok szkoły znajdowało się dużo naboi armatnich. Budynek szkolny także przez dłuższy czas zajmowało wojsko. Dopiero 4 kwietnia 1945 roku wojsko opuściło budynek szkolny. Zaraz go też wyczyszczono, tak że w poniedziałek 9 kwietnia rozpoczęliśmy naukę szkolną.
Kiedy 10 lutego 1945 roku Niemcy uciekali z Pszczyny, zatrzymali się w Strumieniu. Tam jeszcze długo trwały zacięte walki. Od Pszczyny dojeżdżały ustawicznie ku Strumieniowi samochody, armaty i czołgi, a że czas był mokry, więc drogi były całkiem rozjeżdżone, pełne wyboi. Musiano kłaść drzewa poprzek drogi, aby koła nie ugrzęzły w błocie. Do tej pracy trzeba było dużo ludzi. Brano więc przymusowo każdego, kogo napotkano. I ja pracowałem przez dwa dni. Pracowałem w pobliżu Poręby na drodze wiodącej do Brzeźc. Ścinaliśmy w pobliskim lesie drzewa i po obcięciu gałęzi kładliśmy je w poprzek błotnistej drogi.
We wtorek, 8 maja nadeszła wiadomość, że Niemcy skapitulowali i nastąpił pokój. ale Pszczyna była już wolna 10 lutego. Zaraz też po oswobodzeniu miasta i okolicy poczęto przygotowywać się do rozpoczęcia w szkołach nauki. W gimnazjum i szkołach podstawowych w Pszczynie naukę rozpoczęto w środę 4 kwietnia 1945 roku uroczystym nabożeństwem w kościele parafialnym.
W środę 11 lipca 1945 roku byłem świadkiem przybycia do Pszczyny powracającej z Berlina Pierwszej Dywizji Wojska Polskiego. W Pszczynie witaliśmy wojsko polskie uroczyście i z zapałem.
Pierwsze dni po oswobodzeniu Pszczyny były radosne, ale też bardzo ciężkie. Była wielka drożyzna oraz wielki brak żywności, a płaca nauczyciela była niska. Wynosiła 600 zł miesięcznie dla każdego nauczyciela bez względu na stanowisko. Jeden kilogram masła, a także słoniny kosztował na wolnym rynku około 400 zł. Później władze przyszły z pomocą przydzielając niektóre artykuły po cenach urzędowych.
Ludzie powoli wracali z tułaczki. Nie wrócił jednak nasz najstarszy syn, który był oficerem w wojsku polskim i zaginął na wojnie. Syn Andrzej był na przymusowych robotach w Niemczech i wrócił dopiero we wrześniu 1945 roku.
Zaraz po rozpoczęciu nauki, przy pszczyńskich szkołach zaczęto organizować Związek Harcerstwa Polskiego, a gdy nadeszły wakacje, już 2 sierpnia 1945 roku urządzono dla hufca pszczyńskiego obóz szkoleniowy w Krzanowicach pod Opolem. Obóz ten prowadził komendant hufca Rudolf Wolny. Ja byłem zaś opiekunem na tym obozie. Obóz ten wsławił się wówczas na cały Śląsk obroną miejscowych mieszkańców przed napadami band grabieżniczych.
Mając sprzed wojny podręczniki szkolne, w czasie okupacji niemieckiej ułatwiałem tajne nauczanie się dzieciom własnym i innym. Toteż dzieci, zaraz po rozpoczęciu nauki mogły uczęszczać do tych klas, do których uczęszczały by gdyby nie było okupacji. Dlatego, między innymi syn nasz Zdzisław mógł w 1946 roku uczęszczać już do pierwszej klasy licealnej.
Wówczas młodzież Liceum pszczyńskiego żyła ze sobą w bardzo dobrych stosunkach towarzyskich. Ponieważ w tym czasie mieliśmy w szkole na Strzelnicy obszerne mieszkanie, a jeden pokój duży, przeto młodzież pierwszej klasy licealnej, pod opieką nauczycieli, 27 stycznia 1946 roku urządziła w naszym mieszkaniu towarzyską zabawę. Na tej zabawie był też obecny dyrektor Liceum T. Szwed, ksiądz prof. Jerzy Stroba, prof. Jan Paszek, prof. Henryk Pundyk i prof. Zachariasiewiczowa. Młodzież bawiła się, tańcząc przez cala noc, aż do godziny 7 rano.
Na wiosnę 1946 roku Duńczycy zaprosili 500 dzieci z Polski na trzymiesięczne wczasy do Danii. Z Pszczyny pojechało tam dwoje dzieci, mianowicie nasz syn Bronek i córka Alinka. Spędzili tam czas bardzo przyjemnie i wiele skorzystali.
W czerwcu 1947 roku zaczęto w Pszczynie organizować Szkołę Przysposobienia Przemysłowego. Ponieważ potrzebowano nauczycieli, a ja miałem ukończony w Katowicach Instytut Pedagogiczny i miałem prawo uczenia w szkole średniej, przeto zgłosiłem się do tej szkoły na nauczyciela. Skłoniła mnie do tego okoliczność, że miałem na utrzymaniu liczną rodzinę, a płaca nauczyciela w tej szkole była o wiele wyższa. Zaraz zostałem przyjęty i pracowałem tam aż do likwidacji szkoły w roku1952.
Szkoła nasza 27 lipca 1947 roku urządziła wycieczkę do byłego obozu zagłady w Oświęcimiu. Miałem wówczas sposobność dokładnie zwiedzić ten obóz. Z początkiem września 1947 roku odbywał się w Szczecinie zjazd wszystkich szkół przysposobienia przemysłowego i trwał prawie tydzień. Miałem więc sposobność zwiedzić dokładnie Szczecin i pojechać statkiem do Świnoujścia. Ponieważ szkoła nasza przysposabiała młodzież do pracy w górnictwie, przeto i my, nauczyciele zapoznaliśmy się z tą pracą. Zwiedziliśmy więc kopalnię kilkakrotnie. Jedną dniówkę (szychtę) przepracowaliśmy nawet ochoczo w kopalni „Maria” w Murckach, bo tam młodzież nasza odbywała praktykę.
Ze względu na to, że do naszej szkoły przyjmowano młodzież z całej Polski, a nauka trwała pół roku, przeto co pół roku wysyłano niektórych nauczycieli w różne strony Polski na werbunek młodzieży. Ja też kilka razy na taki werbunek pojechałem. Przy takiej okazji zwiedziłem prawie całą Polskę. W grudniu 1948 roku zwiedziłem dokładnie Suwałki, Augustów i Białystok. Drugi raz wyjechałem w styczniu 1949 i wówczas zwiedziłem Bydgoszcz, Lipno, Toruń i Rypin z okolicą. Natomiast w jesieni 1949 roku pracowałem w okolicy Gniezna, Poznania, w Powidziu, w Nachanowie, Witkowie, Wągrowcu, Wieleniu, Domasławku i w innych miejscowościach.
Jedyny raz w ciągu pracy nauczycielskiej byłem na wczasach i to w Szklarskiej Porębie. Wówczas urządzaliśmy wycieczki w okolice i poznałem Karkonosze wraz ze Śnieżką, wodospad Szklarki i wodospad Kamieńczyka, zamek Chojnasty oraz wspiąłem się na Wysoki Kamień. Zwiedziłem też Cieplice i Sobieszów oraz tamtejsze muzea. Na koniec odwiedziliśmy artystę malarza Włastymila Hofmana, który w Szklarskiej Porębie ma swój artystycznie zbudowany domek. Artysta wraz z żoną przyjęli naszą wycieczkę serdecznie i pokazali nam piękne dzieła malarskie.
W pierwszych dniach września 1951 roku szkoła nasza urządziła kilkudniową wycieczkę nad Bałtyk i do Warszawy. Zwiedziliśmy więc Hel, Gdynię, Sopoty, Gdańsk i Warszawę.
Ponieważ w roku 1952 budynki naszej szkoły zajęto na szkołę wojskową, przeto Szkoła Przysposobienia Przemysłowego w Pszczynie uległa likwidacji. Z nauczycielami i pracownikami tej szkoły rozwiązano umowę. Powróciłem wówczas do szkolnictwa podstawowego i krótko pracowałem w Czarkowie i w Pszczynie w Szkole Nr 2 na Strzelnicy.
Od pierwszego sierpnia 1954 roku przeszedłem na emeryturę. Pracowałem jednak dalej na pół etatu. Przez kilka lat pracowałem jako wychowawca świetlicy Liceum Ogólnokształcącego w Pszczynie, a później jako wychowawca Świetlicy w szkole Tysiąclecia w Pszczynie do sierpnia 1972 roku. Odtąd przestałem pracować w szkolnictwie, zajmuję się jednak pracą literacką i napisałem wiele książek treści historycznej, społecznej i beletrystycznej.
W zawodzie nauczycielskim wychowałem trzy pokolenia, które o Polskę walczyły, Polskę budowały i dalej dla Polski pracują.
Własnych dzieci wychowałem szesnaścioro i przygotowałem je do pracy dla Polski. Toteż wszystkie zajęły w społeczeństwie odpowiednie stanowiska.
Najstarszy syn Stanisław był oficerem w wojsku polskim w Strzelcach Podhalańskich i złożył dla Ojczyzny w ofierze swe młode życie, ginąc na wojnie w walce z najeźcami. Młodszy syn Adam zajmuje stanowisko wice dyrektora w Najwyższej Izbie Kontroli Państwa. Czworo dzieci już nie żyje, kilkoro przeszło na emeryturę, a reszta dalej na odpowiedzialnych stanowiskach pracuje dla Polski. Dla Polski pracują nie tylko moje dzieci, ale także liczne wnuki.
W uznaniu moich zasług za długoletnią pracę zawodową i za działalność społeczno-narodową oraz za walkę o wyzwolenie Polski z niewoli austriackiej odznaczony zostałem:
Medalem Dziesięciolecia Odzyskania Niepodległości
Medalem Brązowym za Długoletnią Służbę
Medalem Srebrnym za Długoletnią Służbę
Medalem Zwycięstwa i Wolności 1945 roku
Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski

Prezes Rady Ministrów, decyzją z dnia 22.11.1969 roku przyznał mi rentę specjalną.
Z Dyrekcji Instytutu Pedagogiki Uniwersytetu Śląskiego otrzymałem następujące Pismo:

Katowice, dnia 14 października 1982r

Szanowny Pan
Franciszek Szczepańczyk
Ul. Zofii Nałkowskiej
43-200 Pszczyna

Dyrekcja Instytutu Pedagogiki Uniwersytetu Śląskiego wyraża Szanownemu Panu serdeczne podziękowanie za cenne i piękne opracowane wspomnienia z pracy nauczycielskiej na Śląsku. Materiały te posłużą jako pomoc studentom naszej Uczelni przy poznawaniu historii szkolnictwa polskiego w regionie. Bardzo zachęcamy Pana do spisania relacji z całokształtu pracy pedagogicznej.

Z okazji DNIA NAUCZYCIELA składamy Panu serdeczne gratulacje oraz życzenia zdrowia i satysfakcji osobistych.

Z wyrazami serdecznego pozdrowienia i głębokiego szacunku

Dyrektor
Instytutu Pedagogiki
doc. dr hab. Wanda Dąbrowska-Nowak












Na sześćdziesięciolecie naszych ślubów małżeńskich wraz z żoną mą Anną z Międzybrodzkich otrzymaliśmy od najwyższych władz państwowych medale Długoletniego Pożycia Małżeńskiego. Z tej samej okazji od biskupa katowickiego otrzymaliśmy następujące pismo:

Biskup Katowicki Katowice, dnia 22 list. 1979 r.
N.VP-7010/386/79

Małżonkom
Franciszkowi i Annie Szczepańczyk
Pozdrowienia w Panu
Drodzy Małżonkowie- Jubilaci !

W dniu dzisiejszym Dostojni Jubilaci śpiewamy z Wami Bogu w trójcy Jedynemu
Radosny hymn „Ciebie Boże wielbimy” za łaskę 60 lat życia w małżeństwie.
Po Panu Bogu podzięki należą się także Wam Drodzy Małżonkowie. Dzięki Wam za
Przykład długiego i wiernego życia chrześcijańskiego w małżeństwie, za owocne
Wykorzystanie obfitych Łask Bożych i za przekazanie skarbu wiary młodemu pokoleniu.
Na dalsze szczęśliwe lata Waszego życia składam Wam razem z Waszą Rodziną
Najlepsze życzenia Bożego błogosławieństwa, wszelkiej pomyślności, zdrowia i
Pogody ducha. Niech zadatkiem Bożego błogosławieństwa będzie błogosławieństwo którego z radością udzielam:
W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.
+Herbert Bednorz
Biskup Katowicki

Już trzydzieści lat wcześniej, bo w roku 1948, poprzedni biskup katowicki Stanisław Adamski przesłał nam z Błogosławieństwem następujące pismo:

Małżonkom Szczepańczyk

Pozdrowienia w Panu!
Patrząc na waszą wieloletnią rodzinę, modlimy się „Łaska Wam i pokój od Boga, Ojca Naszego i Pana Jezusa Chrystusa. Niech okaże nad Wami miłosierdzie i błogosławieństwo Boże, abyście dzieci Waszych aż do trzeciego i czwartego pokolenia oglądali, a potem wieczne zbawienie otrzymali”
W dowód wyróżnienia udzielamy Wam naszego pasterskiego błogosławieństwa:
W IMIĘ +OJCA i+ SYNA i+ DUCHA ŚWIĘTEGO, AMEN.
Katowice 18 grudnia 1948
+ Stanisław Adamski
Biskup Katowicki

Życzenia ks. Biskupa Adamskiego spełniły się, bo doczekaliśmy się 23 prawnuków.
Powszechnie szanowana i przez rodzinę opłakiwana żona moja Anna z Międzybrodzkich zasnęła w Bogu w poniedziałek, 11 października 1982 roku. Spoczęła w Pszczynie na cmentarzu św.Jadwigi na grobie zmarłego przed trzydziestu laty syna, dziewięcioletniego Józefa.


















































III.
ZAPISKI FRANCISZKA SZCZEPAŃCZYKA DOTYCZĄCE PSZCZYNY Z PRZED POWSTAŃ ŚLĄSKICH.

Dziadek mój jak już zdążyliśmy się dowiedzieć przybył na Śląsk po przyłączeniu go do Polski w 1922 roku. Jednak w jego zapiskach możemy znaleźć bardzo obszerne fragmenty dotyczące wcześniejszych wydarzeń na tym terenie. W śród nich na szczególną uwagę zasługują wspomnienia kupca pszczyńskiego Stanisława Ringwelskiego(150 tom wspomnień), ukazujące w niezwykle ciekawy sposób kwestie odradzania się polskości na tym terenie. Materiały te są o tyle ciekawe iż okres początków XX wieku w Pszczynie był dotychczas traktowany przez badaczy historii Pszczyny po macoszemu. Co ciekawe iż przeciętny mieszkaniec tego miasta więcej powie o kolejach losów książąt pszczyńskich niż o polskich działaczach z tego okresu. Poznajmy wpierw postać Stanisława Ringwelskiego.

Kupiec pszczyński Stanisław Ringwelski (150-27)

Najdawniejszym kupcem polskim w Pszczynie z początkiem XX wieku był Stanisław Ringwelski. Przybył on do Pszczyny w roku 1904, ale pochodził z Pomorza. Urodził się bowiem na Kaszubach w Starej Kiszewie w roku 1885 w powiecie kościerzyńskim, w województwie gdańskim.
4 listopada 1904 roku objął w Pszczynie kierownictwo filii firmy Aleksandra Lewandowskiego.
Była to ważna rzecz dla polskości Pszczyny, albowiem Pszczyna była wówczas zupełnie zniemczona.
Sklep ten kupił później Ringwelski od Lewandowskiego i od 1 września 1907 do roku 1940 prowadził go pod swoją firmą. Jednakże w czasie pierwszej wojny światowej, a właściwie od stycznia 1916 roku do grudnia 1918 roku sklep ten był zamknięty, gdyż Ringwelski musiał iść do wojska.
Po wojnie Ringwelski objął sklep z powrotem i prowadził go do końca 1952 roku. Wtenczas bowiem sklep ten zlikwidował.
Od tego czasu był kierownikiem punktu usługowego Spółdzielni Inwalidów i Głuchoniemych Pralni i Farbiarni w Bielsku.
W domu Stanisława Ringwelskiego za czasów niemieckich odbywały się zebrania towarzystw polskich w Pszczynie. Zaś w mieszkaniu prywatnym pana Ringwelskiego zbierała się młodzież polska z gimnazjum niemieckiego w Pszczynie. Tam też profesor Jan Badura uczył młodzież gimnazjalną języka polskiego i historii polskiej.
Stanisław Ringwelski położył dla spolszczenia Pszczyny duże zasługi. Umarł po dłuższej chorobie w Pszczynie 14 listopada 1973 r.
Pszczyna 22 maja 1974

Ta lapidarna notatka mego dziadka pozwala nam pobieżnie poznać osobę Stanisława Ringwelskiego. Jednak cała barwność tej postaci ukazuje nam się poprzez wspomnienia spisane przez Franciszka Szczepańczyka. Wspomnienia te znajdują się w tomie L. 150 pt. „Wspomnienia Stanisława Ringwelskiego i inne wiadomości z Pszczyny” i zostały one spisane na krótko przed śmiercią tego szanowanego kupca. Obejmują przede wszystkim okres przed plebiscytowy oraz czasy II wojny światowej a szczególnie wrzesień 1939 roku. Zapoznajmy się więc z kilkoma z tych opowieści dotyczących historii Pszczyny z przed 1922 roku, zaznaczając jednakże iż do ich wojennej części powrócimy później.


Odrodzenie polskości w Pszczynie przed pierwszą wojną światową. (150-3)

Pszczyna – opowiadał Stanisław Ringlewski- odwieczne polskie miasto, kiedy dostała się pod panowanie pruskie, ulegała silnej germanizacji. Najwięcej przyczyniał się do tego książę pszczyński. Hochberg , który tutaj w zamku miał swoją siedzibę. On popierał w Pszczynie niemczyznę w rozmaity sposób. Osadzał tu licznych swoich urzędników, którzy byli Niemcami. Jako miasto powiatowe miała Pszczyna liczne urzędy, a urzędnikami byli Niemcy, którzy osiedli się tu wraz z rodzinami. Za urzędnikami osiedlali się tu niemieccy kupcy, drobni przemysłowcy oraz rzemieślnicy. Wszystkie sklepy i prawie wszystkie budynki w mieście znajdowały się w rękach niemieckich. Tu też Niemcy mieli swoją wyższą szkołę która w wielkiej mierze przyczyniła się do germanizacji miasta. Także niższe szkoły były niemieckie.
Pod koniec XIX wieku Pszczyna była już miastem zupełnie niemieckim.
Ale z początkiem XX wieku zaczęło się odrodzenie polskości miasta. Przyszło ono z Pomorza.
Polacy studiujący na wyższych uczelniach na Pomorzu, a zwłaszcza w Gdańsku i innych miastach pomorskich zawiązali tajny związek celem kształcenia się w języku polskim i pogłębienia ducha polskiego. Członkiem tego związku polskiej młodzieży akademickiej był też pochodzący z polskiej rodziny pomorskiej Teodor Lewandowski.
Atoli władze niemieckie wpadły na trop polskiego związku akademickiego i rozpoczęły śledztwo i aresztowania. Z tego powstał duży proces. Związkowców spotkały surowe kary i wyrzucenie ze szkół w państwie niemieckim.
Młody Teodor Lewandowski wyjechał za granicę i w Szwarcarii ukończył studia farmaceutyczne. Atoli dyplomy zagraniczne nie miały w Niemczech znaczenia.
Lewandowski nie mógł więc uzyskać w Niemczech posady. Wtedy stryj jego Aleksander Lewandowski kupił dla niego w Pszczynie od Niemca narożny dom w rynku tuż naprzeciw dzisiejszego Domu Kultury. W domu tym założył dom konfekcyjny. Prowadził go przybyły w roku 1904 z Pomorza do Pszczyny Stanisław Ringlewski. Prócz tego Teodor Lewandowski posiadał w Pszczynie drogerię i sklep kolonialny. Oba nabył z rąk niemieckich.
Póżniej przybył do Pszczyny nauczyciel z sąsiedniej wsi, były kierownik szkoły Lokay. Miał on handel papieru, a przy tym drukarnię. Po pewnym czasie zakupił on w rynku duży dom sięgający po przeciwnej stronie do ulicy obok placu kościelnego i tam prowadził interes. Z przodu rynku miał sklep papierniczy, a w tyle drukarnię. Drukarnia ta do dzisiaj jest czynna.
Wnet po Ringlewskim, bo w roku 1905 przybył do Pszczyny złotnik Jakubowski i tak pomnażało się w Pszczynie grono uświadomionych Polaków.
Nieco później przybył do Pszczyny kupiec Mikołaj Łakota i przy ulicy Piastowskiej w pobliżu Pszczynki nabył duży dom, w którym prowadził handel żelazem.
Aptekę w rynku „pod Aniołem” prowadził również Polak Długaj. Powiększała się tedy ilość polskich sklepów.
A całą pracę nad spolszczeniem Pszczyny ujął w swe ręce wielki patriota polski profesor Jan Badura który wówczas mieszkał w Pszczynie.
Ja miałem- opowiadał Stanisław Ringlewski- w sklepie konfekcyjnym dwóch pomocników i ucznia, naturalnie Polaków. A że sklepy nie były przez władze podejrzane, więc też w nich stosunkowo swobodnie prowadzono uświadomienie Polaków pod względem narodowym. A w niedzielę i święta młodzież ta polska przechodziła przez granicę za Wisłę i tam swobodnie w Dziedzicach, Bielsku, Cieszynie i nadgranicznych wioskach wyżywała się po polsku. Bawiono się wesoło, śpiewając różne polskie piosenki, zwłaszcza patriotyczne.
Tak rozbudzała się i utrwalała polskość w Pszczynie przed pierwszą wojną światową.

Czytając te wspomnienia nas ludzi początku XXI wieku uderza niespotykane już prawie poczucie narodowego obowiązku, każące między innymi kupcom polskim z terenów Wielkopolski i Pomorza rozwijać swoje kupieckie interesy właśnie na tym wcale niełatwym terenie, prawie zupełnie opanowanym przez handel niemiecki. Właśnie taki model patriotyzmu jakże odmienny od tego który wynieśliśmy ze szkolnych lekcji historii na których uczono nas przede wszystkim rozbiorowych losów tzw. kongresówki, był charakterystyczny dla ziem znajdujących się pod panowaniem Prus a później II Rzeszy Niemieckiej. Jest on także widoczny w opowiadaniu przedstawionym poniżej.


Jak doktor Kozielski rozpoczął swoją karierę lekarską(150-7)

W początkach XX wieku- opowiadał Stanisław Ringwelski- umarł w Pszczynie lekarz Niemiec. Mieszkający w Pszczynie Polacy nakłonili Dr Kozielskiego, aby osiadł w Pszczynie. Był on synem Edwarda Kozielskiego powstańca z roku 1863 i właśnie skończył uniwersytet. Ojciec jego urodził się we Wrześni 1841 roku. Po upadku powstania przybył do Pszczyny i tu zamieszkał na stałe. Tu też umarł w roku 1906 a rodacy wystawili mu murowany pomnik, który znajduje się na cmentarzu w Pszczynie do dnia dzisiejszego.
Po śmierci więc jedynego w Pszczynie lekarza i to Niemca młody Kozielski, który właśnie ukończył studia medyczne, za namową Polaków osiadł w Pszczynie, aby prowadzić praktykę lekarską.
Ale na miejsce zmarłego lekarza oprócz doktora Kozielskiego przybyło do Pszczyny jeszcze trzech lekarzy Niemców. Było więc teraz w Pszczynie w miejsce jednego lekarza aż czterech lekarzy. A ludzi szukających porady lekarskiej wówczas prawie nie było.
Doktorowi Kozielskiemu pomogli Polacy urządzić skromny gabinet lekarski w domu pana Lewandowskiego. Jednakże początkowo żaden z tych lekarzy nie miał klientów. Wszyscy byli początkowo na utrzymaniu rodziców i prowadzili skromne życie, czekając na polepszenie się sytuacji. Zazwyczaj spędzali czas w gospodzie na wspólnej pogawędce.
-Wnet potem przed moim sklepem opowiadał dalej pan Ringwelski- zatrzymał się wóz, z którego wysiadł wieśniak z sąsiedniej wioski. Wszedł do mego sklepu i zapytał się, gdzie w Pszczynie mieszka tieraret czyli weterynarz, bo mu koń zachorował. Ale wówczas w Pszczynie weterynarza nie było. Kazałem jednak chłopu zatrzymać się, a sam pobiegłem do gospody, gdzie spodziewałem się znaleźć lekarzy. Wszyscy czterej siedzieli właśnie w gospodzie przy stole. Zobaczywszy ich powiadam : „Jest was tu czterech lekarzy, a w Pszczynie nie ma żadnego weterynarza. A tuż przed moim sklepem stoi chłop z koniem, bo mu zachorował. Jest was czterech. Może by jednak któryś z was podjął się uleczyć tego konia?”
lekarze spojrzeli po sobie, ale żaden nie kwapił się do tej pracy. Wreszcie doktor Kozielski po krótkim namyśle podjął się tej pracy i kazał chłopu przyprowadzić konia na podwórze gospody. Gdy to pan Ringwelski powiedział chłopu, ten przyprowadził chorego konia na podwórze. Doktor Kozielski podszedł do konia, obejrzał go dokładnie, oklepał ze wszystkich stron i zajrzał mu do pysku.
Zbadawszy go w ten sposób, posłał chłopa do gospody, aby przyniósł pół litra koniaku. Następnie rzekł do chłopa, aby koniowi otworzył pysk. Wreszcie wlał koniowi do pysku pół butelki koniaku. Drugą połowę butelki kazał chłopu zabrać do domu. Przykazał mu jednak, aby sam tego nie wypił, bo by się otruł, gdyż jest to dla konia lekarstwo, ale dla człowieka trucizna. Połowę tej reszty niech wleje koniowi wieczorem, a resztę w nocy. Zaś rano niech konia znowu do niego przyprowadzi!
I rzeczywiście rano chłop przyprowadził konia do doktora Kozielskiego, ale koń był już całkiem zdrowy. Za wyleczenie konia dał chłop lekarzowi talara tj. 3 marki. Był to pierwszy zarobek jaki doktor Kozielski osiągnął w swej praktyce lekarskiej w Pszczynie. Zaraz też przybył z tymi pieniędzmi do gospody, gdzie siedzieli trzej jego koledzy. Trzymając w ręce otrzymane pieniądze, powiada: „Ponieważ to jest w Pszczynie mój pierwszy zarobek, przeto postanowiłem podzielić się nim z kolegami”. Zaraz też za te trzy marki sprawił w gospodzie wspólną ucztę.
Tak tedy od leczenia konia rozpoczęła się w Pszczynie kariera pierwszego w tym mieście lekarza Polaka Dr Kozielskiego. Następnym lekarzem Polakiem w Pszczynie był doktor Rogaliński. Doczekał się przyłączenia Górnego Śląska, a więc i Pszczyny do Polski. Zaraz też Dr Rogaliński został lekarzem powiatowym. Był on wielkim patriotą polskim. Kiedyś jednak poślizgnął się przed domem, złamał nogę, którą trzeba było odciąć. Przyszło jednak zakażenie. Umarł więc w szpitalu w Pszczynie i został pochowany na tutejszym cmentarzu.
Po śmierci Dr Rogalińskiego lekarzem powiatowym w Pszczynie został Dr Cichy.
Pszczyna, 30 kwietnia 1971 roku.

Także interesujące jest opowiadanie przytoczone poniżej, zawiera ono bowiem poza aspektami czysto poznawczymi pewną dozę może nie do końca zamierzonego czarnego humoru. Przez to jednak to wydarzenie z przed blisko 80 lat nabiera cech bardzo ludzkich a przez to bardzo nam bliskich. Opowiadanie to jednak pomimo iż znajduje się w tomie poświęconym wspomnieniom Stanisława Ringwelskiego to jednak jego datowanie każe zastanowić nam się czy istotnie są to jego wspomnienia czy też zasłyszana od jakiegoś mieszkańca Piasku opowieść. Wątpliwości moje są spowodowane faktem iż wspomnienia Stanisława Ringlewskiego zostały spisane z początkiem lat siedemdziesiątych, tymczasem to opowiadanie jest datowane na lata 30-te, a więc na okres kiedy Franciszek Szczepańczyk był mieszkańcem Piasku.

Co spowodowało założenie przystanku kolejowego w Piasku (163-16; 150-46; 125-28)

Potrzeba założenia przystanku kolejowego w Piasku obok Pszczyny już dawno dawała się odczuć. Ludność bowiem, czy to z Piasku, czy z Jankowic, ze Studzienic, czy też z Czarkowa, chcąc jechać koleją, musiała iść na stację kolejową do Pszczyny lub do Kobióra.
A ludzi podróżujących koleją było coraz więcej. Wielu bowiem musiało iść na zarobek do Katowic, czy innych miejscowości przemysłowych.
W roku 1921, a więc w czasie kiedy po pierwszej wojnie światowej stały w Pszczynie wojska koalicyjne, a służbę bezpieczeństwa pełniła policja zwana „Gemeinde Wache” zaszedł wypadek, który zadecydował o utworzeniu w Piasku przystanku kolejowego.
Od Katowic każdego dnia przyjeżdżało koleją dużo robotników z Piasku, Studzienic, Czarkowa, Radostowic i innych znajdujących się w okolicy Piasku. Kto nie wysiadł z pociągu w Kobiórze, musiał jechać aż do Pszczyny, choć miał daleko do domu.
Aż pewnego dnia któryś z robotników zerwał hamulec bezpieczeństwa i pociąg zatrzymał się w Piasku. Skorzystało z tego bardzo dużo ludzi i wysiadło z pociągu, aby krótszemi drogami udać się do domu.
Odtąd takie wypadki zdarzały się każdego dnia. Prawie każdy pociąg robotniczy jadący od Katowic do Pszczyny bywał w ten sposób zatrzymywany.
Chcąc ukrócić samowolę robotników, władze kolejowe postarały się, aby do każdego pociągu przydzielono po kilku policjantów. Ci wpędzali z powrotem ludzi do zatrzymanych pociągów, grożąc opornym aresztowaniem, względnie strzelaniem do uciekających. Niewiele to jednak skutkowało.
Pewnego razu w jesień wracał też z pracy pociągiem do domu majster ciesielski z Czarkowa Józef Famulok. Miał on, jak zwykle wysiąść w Kobiórze, ale bawiąc w towarzystwie znajomych, nie spostrzegł nawet, kiedy pociąg minął Kobiór. To też kiedy w Piasku znów ktoś pociąg zatrzymał, wysiadł i on, aby udać się do domu w Czarkowie. Ale policja przemocą wpędzała ludzi do pociągu. I do Famuloka podszedł policjant, chcąc go zawrócić z drogi i zmusić do wsiadania. A uszedł on już spory kawał drogi.
Gdy policjant chciał go aresztować, Famulok powiada do kolegów: „Toż nie docie, chłopcy aresztować?!” I podniósł laskę do góry. Wtem padł strzał i kula ugodziła go w pierś ttak, że ani słowa nie wydobył ze siebie. Pochylił się tylko na drzewo przydrożne, a krew buchała mu z piersi. To jeden z policjantów skrytych za parowozem strzelił do niego i pozbawił go życia.
Wzburzone tym wypadkiem tłumy robotników chciały rzucić się na policję i dokonać samosądu, ale policja ukryła się w wozie towarowym obok parowozu, a maszynista pełną parą puścił pociąg w ruch i odjechał.
Od tego czasu zaczęto czynić starania u władz kolejowych, aby w Piasku urządzono przystanek kolejowy. Zwlekano z tym jednak i dopiero, kiedy Polska w roku 1922 objęła Górny Śląsk w posiadanie władze polskie zaraz przystanek kolejowy w Piasku urządziły.
Na owym zaś drzewie przy którym zabito Famuloka pan Kapała ze Starej Wsi powiesił kapliczkę ku upamiętnieniu ofiary tego tragicznego wypadku.
Piasek 7 lipca 1932 roku


Szczególną wartością wspomnień Stanisława Ringwelskiego spisanych przez mego dziadka jest ukazanie nam z bliska postaci związanych z walką o polskość Pszczyny. Postacie te stają nam się poprzez to o wiele bliższe niż za sprawą lektury jakiegokolwiek podręcznika historii. Zapoznajmy się więc z kilkoma niestety trochę zapomnianymi już bohaterami walki o polskość Pszczyny.

Profesor Jan Badura (150-4)

Nieocenione zasługi dla odrodzenia polskości w Pszczynie przed pierwszą wojną światową ma nauczyciel gimnazjum mieszkający w Pszczynie Badura. Pochodził on z chłopskiej rodziny z Urbanowic obok Tychów.
Już w szkole w Urbanowicach był niezwykle zdolnym uczniem. To też po skończeniu szkoły wiejskiej w Urbanowicach posyłano go dalej do szkoły do gimnazjum w Pszczynie. Tu okazał się tak pilnym i zdolnym, że nawet nauczyciele gimnazjalni w Pszczynie, chociaż Niemcy, nakładali częściowo na jego utrzymanie i kształcenie. Później studiował na uniwersytecie we Wrocławiu. Po jego ukończeniu został nauczycielem gimnazjalnym w Ostrowiu Wielkopolskim.
Pełen miłości Ojczyzny, miłość tę potajemnie szerzył też między uczniami. A wówczas nie wolno było w Niemczech czytać uczniom polskich książek. Atoli Badura w wielkiej tajemnicy pożyczał uczniom polskie książki. Gdy jednak pewnego razu pożyczył uczniowi „Pana Tadeusza” i „Dziady” Mickiewicza, książka ta dostała się do rąk niemieckich. Poczytano to nauczycielowi i uczniowi za wielką zbrodnię wobec państwa niemieckiego i wytoczono im proces. Teraz dowiedziano się o istnieniu tajnego Związku Akademików. Członków jego surowo ukarano, a profesora Badurę przeniesiono za karę na nauczyciela do gimnazjum w Pszczynie. To jednak nie tylko nie złamało profesora Badury, ale stało się powodem do tym silniejszej pracy w szerzeniu polskości w Pszczynie. To było powodem, że wcześnie zwolniono go ze szkoły i przeniesiono na emeryturę. Zamieszkał jednak w Pszczynie na stałe i tu gromadził koło siebie ludzi, którzy z nim współpracowali nad spolszczeniem Pszczyny.
Należeli do nich między innymi:
1)Doktor Radwański adwokat.
2)Timan (?) który był ożeniony z hrabiną Rzewuską.
3)Aleksander Fizia drogerzysta.
4)Krzyżowski Stanisław późniejszy komendant powstańców.
5)Dr Kozielski syn Edwarda Kozielskiego powstańca z roku 1863.
6)Stanisław Ringlewski kierownik domu konfekcyjnego w Pszczynie.
7)Leon Ringlewski brat Stanisława kierownik sklepu z obuwiem.
8)..... Promiński.
9)Mikołaj Łakota kupiec.
10)Witaliński kupiec.
11)Wiera Paweł dyrektor banku w Pszczynie.
12)Dr Rogaliński Antonii lekarz.
13)Dr Golus lekarz..
14) Jakubowski złotnik.
15)Budowniczy Ficek.
16)Jan Kędzior .
A profesor Badura narażony na szykany i prześladowanie przez Niemców nie przestawał w pracy dla Polski do końca życia. Umarł w Pszczynie w 1926 roku.
Pszczyna, 9. VI. 1971.




Drukarnia Lokaya w Pszczynie (150-6)

W Pszczynie w rynku przed pierwszą i drugą wojną światową znajdował się sklep z przyborami szkolnymi i drukarnia pana Lokaya. Pan Lokay- opowiadał Ringwelski- był nauczycielem w Mikołowie. Jeszcze szereg lat przed przyłączeniem Górnego Śląska do Polski przybył on do Pszczyny i zamieszkał w domu, gdzie dziś jest jubiler Jakubowski. Trudnił się drukarstwem. Miał małą ręczną drukarnię. Później nabył dom w rynku w pobliżu Banku Ludowego i tam miał sklep przyborów szkolnych i papierniczych oraz drukarnię, która istnieje do dzisiaj. Była to polska firma a Lokayowie byli dobrymi Polakami.
Stara Wieś, 23. IV. 1972

Budowniczy Ficek z Pszczyny ( 150-5) (151-113)


Dom narożny przy Alei Kościuszki i w pobliżu sądu- opowiadał pan Stanisław Ringwelski- oraz wielki sad przy tym budynku przed pierwszą i drugą wojną światową był własnością budowniczego Ficka.
Ficek był budowniczym drogowym i wielkim patriotą polskim. Polskość swą nawet, nie zważając na szykany Niemców, publicznie okazywał. On to przed pierwszą wojną światową zbudował szosę z Mikołowa do Mokrego. Gdy już szosa była gotowa, powiatowa Komisja Drogowa, do której należeli: pszczyński starosta, powiatowy budowniczy Reginek teść budowniczego Liszki i hrabia Matuszka z Opola jechała na miejsce budowy, aby nową drogę od budowniczego Ficka odebrać.
Jechał też razem z nimi budowniczy Ficek. W pociągu Ficek wyjął z kieszeni polską gazetę „Katolika” i czytał ją, nie zważając na siedzących obok członków Komisji, zagorzałych Niemców. W oczach tych Niemców uchodziło to za wielką prowokację ze strony budowniczego Ficka. On jednak nie krył się ze swoją polskością i nic sobie z tego nie robił, że się to Niemcom może nie po
Pszczyna, 23 lutego 1972.

Paweł Wiera pierwszy dyrektor Banku Ludowego w Pszczynie(150-25)


Paweł Wiera- opowiadał Stanisław Ringwelski z Pszczyny- pochodził z Jankowic obok Pszczyny i był bratem Grzegorza Wiery.
Pewnego dnia przed pierwszą wojną światową-opowiadał Ringwelski- polska inteligencja z Pszczyny tj. adwokat Radwański, Dr Rogaliński, prof. Jan Badura i ja urządziliśmy sobie we czworo pieszą wycieczkę do jankowickich lasów. Chcieliśmy też zobaczyć tamtejsze żubry.
W powrotnej drodze wstąpiliśmy do gospody Józefa Brandysa w Jankowicach. Usiedliśmy za stołem i przy piwie rozmawialiśmy swobodnie po polsku.
A był tam około 20 lat liczący młodzieniec, który nam się ciekawie przysłuchiwał. Po chwili podszedł do nas i powiedział, że bardzo mu się podoba czysto polska mowa. Dziwił się, że ludzie inteligentni rozmawiają po polsku. Bardzo go to cieszy. Dotąd jednak nigdy tego nie słyszał i myślał, że po polsku na Śląsku mówią tylko chłopi.
Wdaliśmy się z nim w rozmowę-mówił dalej Ringlewski- i dowiedzieliśmy się, że nazywa się Paweł Wiera i jest synem gospodarza z Jankowic mieszkającego w sąsiedztwie gospody także Pawła Wiery. Ponieważ dobrze się uczył, ojciec posłał go do gimnazjum w Pszczynie. Ukończył już gimnazjum i zdał maturę. Ale teraz prawie od roku jest bez zajęcia. Jest Polakiem, a jako Polak nie może dostać się na wyższe studia. Jest więc bez zajęcia i nie wie co z sobą począć. A ojciec jest z tego niezadowolony i czyni mu wymówki, że żadnej z niego nie ma pomocy. Niewiele się też troszczy o niego.
Dowiedziawszy się tego wszystkiego-mówił Ringwelski- postanowiliśmy zaopiekować się chłopakiem. Na razie przychodził do mego sklepu i tam przebywał, czytając polskie książki. Ja dałem mu utrzymanie i nowe ubranie.
Kiedy Lewandowski powziął plan założenia w Pszczynie Banku Ludowego na kierownika tego banku upatrzyliśmy Pawła Wierę. Wpierw jednak posłaliśmy go na praktykę do Banku Ludowego w Katowicach. Po odbyciu więc praktyki uczyniliśmy Pawła Wierę dyrektorem założonego przez Lewandowskiego Banku Ludowego w Pszczynie.
Wiera dobrze wywiązywał się ze swoich obowiązków, a Bank Ludowy w Pszczynie szybko się rozwijał. Potem przydzieliliśmy mu do pomocy Kędziora z Grzawej. W sali tego banku odbywały się zebrania polskich działaczy, a zwłaszcza młodzieży.
Polacy na Śląsku wspomagali się wzajemnie. Były w Bytomiu trzy siostry Szprotówny bardzo dobre Polki. Wszystkie trzy wyszły za mąż za Polaków. Jedną z nich poślubił za żonę dyrektor banku Paweł Wiera. Druga wyszła za dr Golusa lekarza z Pszczyny. Trzecia została żoną Wojciecha Korfantego, posła do Sejmu, znanego działacza polskiego na Śląsku.
Ale kiedy wybuchła pierwsza wojna światowa Paweł Wiera został powołany do wojska pruskiego. Dyrektorem Banku Ludowego w Pszczynie został pomocnik Wiery Kędzior.
A Paweł Wiera zabrany do wojska niemieckiego został wysłany do Łodzi. Tam panowała wówczas czerwonka. Wiera zaraził się nią i umarł prawie na rękach p. Przysieckiego późniejszego dyrektora seminarium nauczycielskiego w Pszczynie.


Nie chciałbym jednak aby z powyżej przedstawionych relacji wynikało iż polska świadomość narodowa została rozbudzona tylko przez przybyłą na te tereny i innych rejonów Polski inteligencję. O szczególnym charakterze tego rejonu świadczy fakt iż po mimo blisko 600-letniego okresu oderwania tych ziem od tzw. macierzy zachowała się tu kultura, mentalność i przede wszystkim język świadczący o czysto polskich korzeniach tego ludu. Osobiście uważam za Ludwikiem Musiołem iż rozbudzenie świadomości narodowej śląskiego ludu było samorzutną odpowiedzią na Bismarkowską politykę tzw. Kulturkampfu. To między innymi właśnie te prześladowania religii katolickiej oraz kojarzonej na tych terenach z nią kulturą ludu śląskiego doprowadziła do mniej lub bardziej biernego oporu ludzi tu mieszkających. O jednym z takich ludzi, którego przekorny charakter jest przecież typowy dla mieszkańców śląska i do dzisiaj często spotykany na tym terenie opowiada bezpośrednia relacja mego dziadka.

Jankowicki prorok Paweł Godzik(36-150)

Na kierownika szkoły powszechnej do Jankowic obok Pszczyny przybyłem zaraz po przyłączeniu Górnego Śląska do Polski tj. 20 listopada 1922 roku.
Kiedy przywiozłem swoje meble i inne rzeczy, był już wieczór. Wnieśliśmy tedy wszystko do pokoi, a ustawienie mebli i zrobienie porządku pozostawiliśmy na dzień następny.
Po przespaniu się w nieuporządkowanym pokoju zaraz rano po spożyciu śniadania wraz z teściem Międzybrodzkim i wynajętym w Borze Łodygowickim robotnikiem Antonim Kwaśnym zabraliśmy się do ustawiania mebli i robienia porządku.
W czasie tej pracy zaraz rano przyszedł do nas nieznany mi obywatel Jankowic. Był to staruszek, wyglądający dość niepozornie i zupełnie nie dbający o swój zewnętrzny wygląd.
Bez wszelkich ceremonii wszedł do pokoju, przywitał się z nami i oświadczył, że przyszedł poznać się z polskim kierownikiem szkoły. Był to Paweł Godzik, jak się pokazało, człowiek rozumny i wielki polski patriota.
Jak powiadał, dotąd była ty szkoła niemiecka, a niemieccy nauczyciele i kierownicy, jacy tu bywali, byli dla Polaków źle usposobieni.
Staruszek ten Paweł Godzik, mieszkał w pobliżu szkoły i odtąd często mnie odwiedzał. Był on powszechnie szanowany w okolicy, a że w czasach niewoli mawiał, że „Polska Polską będzie i Śląsk będzie do nie należał” więc go też uważano za proroka.
A kiedy wybuchła pierwsza wojna światowa, a Niemcy odnosili zwycięstwa, on stale powiadał, że chociaż Niemcy zwyciężają, to jednak wojnę przegrają, a Polska Polską będzie.
Jakiś nieżyczliwy człowiek oskarżył go przed władzą i pociągnięto go przed sąd doraźny w Katowicach. Tam sędziowie, zobaczywszy niepokaźnego staruszka, który wcale nie zaprzeczał temu, o co go oskarżono, uznali go za wariata. Doszli bowiem do wniosku, że w czasie kiedy Niemcy na wszystkich frontach odnoszą wielkie zwycięstwa i nikt nie zdoła stawić im większego oporu, tylko wariat może mówić, że Niemcy wojny nie wygrają. Wydali więc wyrok uznający go za wariata i jako takiego puścili do domu. Zabronili mu tylko mówić, że Niemcy wojny nie wygrają.
Ten to staruszek był pierwszym mieszkańcem Jankowic, który mnie w szkole odwiedził i z którym się poznałem.
Przybywszy di mnie zaraz po śniadaniu cieszył się, że doczekał się chwili, iż z polskim kierownikiem szkoły może swobodnie rozmawiać. Opowiadał mi o Śląsku, Polsce i o Jankowicach i dał mi wiele wskazówek na przyszłość.
Odtąd często mnie odwiedzał. Lubił mówić i opowiadał dużo. Bo też i wiele miał wiadomości. Bywał za granicą i zwiedził kawał polskiej ziemi.
On urządził i prowadził pielgrzymki polskie ze Śląska do Częstochowy, do Kalwarii Zebrzydowskiej i do Krakowa. A pielgrzymki te utwierdzały ludność śląska nie tylko w pobożności, lecz także w miłości Ojczyzny i poznaniu Polski. Niczem się nie zrażał. Kiedy dowiedział się, że w górskiej miejscowości Szczyrku miała się w lesie objawić Matka Boska, udał się tam pieszo.
- Kiedym był jeszcze młodym – mówił mi pewnego razu – były ciężkie czasy i o zarobek było trudno. Ja byłem młody, zdrowy i silny, więc za zarobkiem udałem się do Katowic. A było to daleko, bo z Jankowic około czterdziestu kilometrów. Pamiętam, jak Katowice były jeszcze małą wioską. Ale tam powstała kopalnia węgla, a w kopalni znajdowali ludzie pracę i zarobek i osiedlali się w pobliżu. Pamiętam, jak przy kopalni było zaledwie kilkanaście domów. I ja znalazłem pracę w tej kopalni co tydzień na niedzielę przybywałem do domu i to pieszo, bo na inną podróż nie można było sobie pozwolić.
- Przez te kilkadziesiąt lat Katowice stały się wielkim przemysłowym miastem. Zaś po przyłączeniu Górnego Śląska do Polski zostały stolicą tego kraju.
Paweł Godzik za moich czasów był już wdowcem i żył przy córce, która wyszła za mąż. Całe swe gospodarstwo t. j. dom z zabudowaniami gospodarskimi i kilka morgów pola oddał swej córce. Razem z córką posiadali mały sklepik. A sklepik ten przedstawiał się bardzo ubogo. Towaru było bardzo niewiele, bo i ruch był słaby. Ludność tutejsza zaopatrzała się w towary w pobliskim mieście.
Na sklep nie było osobnej izby, znajdował się w mieszkaniu. Nie było też na towar jakichkolwiek półek, czy stołów. Znajdował się na podłodze i to w małej izbie. W workach było trochę mąki, a w innych kaszy i cukru. W osobnej bańce blaszanej znajdowała się nafta, na którą był największy popyt, bo wówczas nie było jeszcze elektryczności i świecono naftowymi lampami. A naftę wolano kupić w miejscu, niż nosić ją z Pszczyny. Były świeczki, trochę kawy, cykorii, herbaty, trochę cukierków i innych drobiazgów.
Tak przedstawiał się sklepik Godzika w Jankowicach prowadzony przez niego i przez jego córkę.
W środku wsi był jeszcze jeden sklep lepiej urządzony i o wiele lepiej zasobniejszy.
Paweł Godzik jednak ciekawym był człowiekiem. Mając lat osiemdziesiąt zakochał się w jakiejś wdowie z sąsiedniej wioski i postanowił się ożenić. Już zaczęto przygotowywać się do wesela, gdy pewnego razu wracał od narzeczonej późnym wieczorem. Już był blisko domu, gdy musiał przechodzić przez niski płotek. Przekraczając go potknął się i przewrócił się tak nieszczęśliwie, że się już nie podniósł. Umarł nagle na serce. Zamiast więc wesela odbył się pogrzeb.
Tak tedy zakończył życie mój pierwszy gość w jankowickiej szkole, prawdziwy Polak gorąco miłujący ojczyznę, jaknowicki prorok Paweł Godzik.

Przyznam się szczerze iż bardzo lubię powyższe opowiadanie, które szczególnie w opisywanym procesie Pawła Godzika bardzo kojarzy mi się z iście Haškowskim poczuciem humoru które przecież wielu uważa za przejaskrawione.
Po przeczytaniu tych wspomnień o wiele łatwiej będzie nam zrozumieć fenomen jakim były trzy powstania śląskie. Zapoznajmy się z dotyczącymi ich relacjami.











IV
WSPOMNIENIA DOTYCZĄCE POWSTAŃ ŚLĄSKICH



Jak już zdołaliśmy się dowiedzieć Franciszek Szczepańczyk przybył na Śląsk w 1922 roku. Jednak nieobca była mu problematyka powstań śląskich. Jeszcze jako kierownik szkoły w Kobiernicach prowadził zbiórki funduszy na rzecz powstańców. Także już po przybyciu na Śląsk a dokładniej na stanowisko dyrektora szkoły w Jankowicach zetknął się z wieloma opowieściami z wcale przecież nie tak wtedy odległych powstańczych czasów. Trudno się więc dziwić iż większość tych opowieści dotyczy losów jankowickich powstańców, ale nie tylko. Spotkamy się tu także ze wspomnieniami znanego nam już Stanisława Ringwelskiego a także z opowieściami mieszkańców Piasku i Pszczyny. Wspomnienia dotyczące powstań są na tyle obszerne iż zasługują na osobne opracowanie. Ja natomiast na potrzeby tego wydawnictwa pozwolę sobie wybrać te co bardziej moim zdaniem ciekawe. Oto więc parę z nich.

Jak Aleksander Fizia spowodował I PowstanieŚląskie (150-8, 163-19)

Organizatorem pierwszego powstania śląskiego w Pszczynie-opowiadał Stanisław Ringlewski – był Aleksander Fizia drogerzysta w Pszczynie. Jednym z jego pomocników był Paszerda. Był to żołnierz niemiecki odbywający ostatnio służbę przy ułanach w Pszczynie. Pochodził on z okolicy i jako żołnierz przeszedł na stronę powstańców.
Fizia był człowiekiem zbyt niecierpliwym i nie mógł się doczekać skoro wybuchnie powstanie. Mieszkaliśmy z sobą w sąsiedztwie. To też gdy powstaniec przyniósł mu kartkę z rozkazem urządzenia powstania, postanowił zaraz przystąpić do działania i wezwać w okolicy powstańców do powstania.
Ponieważ mieszkania nasze w rynku w Pszczynie tylko sień odgradzała od siebie, przeto wezwał mnie do siebie i pokazał mi tę kartkę z otrzymanym rozkazem.
Starałem się go powstrzymać od rozpoczęcia powstania. Tłumaczyłem mu, że z tej kartki nie można wywnioskować od kogo rozkaz pochodzi. Brak było na niej dowodu autentyczności. Mogła nawet pochodzić od Niemców, by sprowokować powstanie i zaraz go zdusić. Ostrzegałem go tedy, że do powstania nie jesteśmy jeszcze należycie przygotowani, że o takim rozkazie Katowice nic nie wiedzą, że jeżeli wybuchnie, to będzie miało charakter miejscowy i nie może się udać. Ale Fizia nie usłuchał mnie i wysłał gońców z rozkazem do okolicznych wiosek jak Jankowice, Piasek, Studzienice, Stara Wieś. Inne, nawet pobliskie wioski jak Radostowice, Poręba, Brzeżce i inne rozkazu do powstania nie otrzymały.
Według rozkazu powstańcy z Pszczyny i okolicy mieli w nocy z soboty na niedzielę t. j. z 16 na 17 sierpnia 1919 roku wyruszyć na Pszczynę, zdobyć zamek i koszary i zająć miasto.
Powstańcy z Pszczyny zebrali się w parku pod Trzema Dębami. Stąd pod dowództwem samego Fizi wyruszyli do miasta. Szli śmiało bocznymi drogami i przybyli pod bramę parkową. Tu Fizia szedł na przedzie z wyciągniętą ręką uzbrojoną w rewolwer. Przy bramie stał jakiś niemiecki oficer niczego się nie spodziewający. Fizia strzelił do niego, a ten ciężko ranny powalił się na ziemię. Ale też na tym skończyło się bohaterstwo przybyłych spod Trzech Dębów powstańców pszczyńskich. Wszyscy przerazili się tym co się stało i poczęli uciekać. Rozpierzchli się na wszystkie strony. Sam Fizia uciekał gdzieś w stronę Brzeźc, to tam miał rodzinę.
Paszenda polnymi drogami uciekał ku Goczałkowicom. Tam ukrył się w stawie. Zatopiony prawie do piersi przestał przez cały dzień do następnej nocy. Dopiero w nocy wrócił do miasta i zapukał na okno mego mieszkania. Poznałem go zaraz i wpuściłem do mieszkania, aby się ogrzał i posilił.
Jak było umówiono- opowiadał dalej Ringlewski- powstańcy pszczyńscy po nieudanym napadzie na Pszczynę poczęli gromadzić się za Wisłą w Zabrzegu czy Zarzeczu. Stąd potem przeniesiono ich do Oświęcimia. Tam żyli bez pracy i z nudów poczęli się upijać.
Aby mieć się czym upijać, poczęli przebierać się za rewizorów i przeprowadzali w pociągach rewizje. A w tych czasach ludzie z pogranicza w wielkiej ilości przewozili alkohol przez granicę na Śląsk. Powstańcy przebrani za rewizorów wchodzili do pogranicznych pociągów, przeprowadzali rewizje i zabierali ludziom napoje alkoholowe. Ze zrabowanego alkoholu urządzali pijatyki, aż niektórzy rozpili się i stali się nałogowymi pijakami.
Rozpił się też i Fizia i pił coraz więcej. Z tego zachorował. Wysłano go na leczenie do Zakopanego, ale nie wyzdrowiał. Umarł w Zakopanem, a żona sprowadziła jego ciało do Pszczyny. Tu spoczywa na cmentarzu katolickim.

Przygody Jana Penszora z Piasku w czasie Pierwszego Powstania Śląskiego(163-18)

Organizatorami powstań śląskich w Piasku- opowiadał Jan Peszor z Piasku byli Wagstyl Augustyn i Chromik...
Kiedy wybuchło pierwsze powstanie śląskie było mi bardzo ciężko pozostawić żonę i czworo małych dzieci i iść do powstania. Wspomniałem jednak na przysięgę i poleciwszy siebie i rodzinę Bogu poszedłem wypełnić obowiązek Polaka.
Celem naszym było wówczas wraz z powstańcami z okolicznych wiosek niespodziewanie zająć Pszczynę i rozbroić znajdujące się tam wojska niemieckie i niemiecką policje. Według planu mieliśmy wejść do miasta od strony Starej Wsi. Wyruszyliśmy więc z Piasku około północy. Gdyśmy byli już w pobliżu parku/ ktoś wyskoczył z krzaków i zbliżył się do nas. Był to jeden z naszych. „Nie macie po co iść dalej, mówił,. Zamiar nasz się nie udał. Ktoś zdradził go Niemcom. Starowsianie już tu szli, ale zostali przez grenszuc otoczeni. Ośmiu naszych wpadło w ręce wroga. Ja ukryłem się w gęstwinie tych krzaków i nie znaleźli mnie, choć pilnie szukali”.
I na nas-mówił Penszor-była już przygotowana zasadzka. Uwiadomieni o niej byliśmy ostrożniejsi, niż starowsianie. Rozproszyliśmy się tedy i badaliśmy stanowisko wroga.
Ja szedłem obok parku wraz z Pawłem Moroniem. Byliśmy prawie bezbronni, bo tylko ja miałem stary pistolet. Wtem wypadają z parku trzej grenszuce i krzyczą: „Wer da ?!” Nie było innej rady jak ratować się szybką ucieczką. To też pędziłem tak szybko, że strzałów zdołałem uciec. Ale tak zmęczyłem nogi, że przez sześć tygodni mnie bolały. Moroń schował się do krzaków, ale go tam Niemcy znaleźli i długo trzymali w więzieniu.
Wnet też dowiedzieliśmy się, kto uprzedził Niemców o naszym zamiarze.
Tej samej nocy była w Starej Wsi zabawa. Któryś z powstańców wygadał się w tańcu o naszym zamiarze pewnej dziewczynie. Ta wnet powiedziała to swemu kochankowi, który był żołnierzem grenszucu. Żołnierz zaraz pobiegł do koszar i uwiadomił dowództwo wojskowe. Tak więc zamiar nasz się nie powiódł i pierwsze powstanie śląskie w zarodku zostało stłumione.

Na tym kończy się relacja Jana Penszora. Jakież jednak była moja radość gdy w innej relacji dotyczącej zresztą zupełnie innego wydarzenia dowiedziałem się o dalszych losach Pawła Moronia w okresie jego aresztowania. Opowieść ta stanowi część opowiadania pt. Więcej Takich (163-15). Opowiadanie jest próbą zbeletryzowania różnych wspomnień z okresu powstań śląskich. Ta forma jest dość często spotykana w zapiskach Franciszka Szczepańczyka, proszę więc przyzwyczaić się do specyficznego prozatorskiego stylu mego dziadka. Jednocześnie pragnę też zaznaczyć iż umieszczam je głównie dla jego walorów dokumentalnych a nie literackich.

Więcej Takich(163-15)

Była właśnie piękna i słoneczna lecz mroźna niedziela grudniowa.
Wnet po obiedzie śpieszyła ludność Jankowic do gospody pana Józefa Brandysa, gdzie właśnie trzecią na trzecią godzinę zapowiedziane było zgromadzenie przed plebiscytowe.
Miał też przybyć na nie i sam Komisarz plebiscytowy Wojciech Korfanty. Sala w gospodzie wypełniona publicznością była już po brzegi. Wszyscy czekali niecierpliwie, bo trzecia godzina minęła, a pana Komisarza nie było. Ale wnet nadjechał samochód, a z niego wysiadł pan Korfanty. Przyjęto go radosnymi okrzykami i prawie na rękach wniesiono do gospody.
Przemówił krótko lecz gorąco i przekonywająco. Przedstawił obecny stan rzeczy, wezwał ludność do zgody i do wytrwałości w pracy aż do zwycięstwa. Pożegnał wreszcie zgromadzonych, wsiadł do samochodu i odjechał, aby w innej wiosce krzepić ducha rodaków.
Obradom przewodniczył dalej ówczesny naczelnik gminy Wiatr Teofil. W dyskusji zabierali głos różni mówcy, poczem wszyscy przejęci zapałem uchwalili dołożyć wszelkich starań, aby ani jeden głos polski w Jankowicach nie padł za Niemcami.
Po zebraniu zatrzymał się jeszcze wybrany komitet, aby ułożyć plan dalszej pracy.
-Dzięki Bogu- mówiła prezeska Towarzystwa Polek pani Brytowa po omówieniu wszystkich spraw komitetowych- że to nasze zgromadzenie tak ładnie się udało.
-Rzeczywiście- przytaknął jej Wiatr- Ani jeden orgesz się tu nie pokazał. Musieli orgesze nie wiedzieć o tym naszym zgromadzeniu.
-Na pewno wiedzieli- rzekł Zeflik Wiatrów-ale obawiali się zwartego obozu jankowiczan. Przecież Jankowice słusznie uchodzą za najbardziej polską wioskę w okolicy Pszczyny.
-Najgroźniejsze gniazdo bojówkarzy niemieckich-mówiła pani Brytowa- znajduje się w Starej Wsi. Starowiejscy orgesze rozbijają polskie zgromadzenia i towarzyskie zabawy w okolicy. Niedawno napadli na gospodę w Czarkowie, rozbili zgromadzenie, a w gospodzie wybili kilka szyb w oknach i połamali sprzęty.
Że też to niektórzy ludzie-ozwał się Szmajduch- mają takie judaszowskie sumienie! Boć przecież między tymi orgolami jest wielu Polaków zaprzedanych Niemcom.
-O, takich sprzedawczyków nigdzie nie brakuje!- rzek na to Janek Gruszka zięć Wiatrowy. Ale to są tchórze. Jeśli zobaczą przewagę Polaków, to jak myszy przed kotami uciekają na różne strony. Temu też i do Jankowic nie przyszli.
-Dzisiaj wieczorem-mówiła dalej Brytowa- wybierają się z Pszczyny do Piasku. Tam Polacy urządzają zabawę, którą orgesze starają się rozpędzić. To też wielu ludzi obawia się pójść na tę zabawę.
Zeflik Wiatrów i Najda mieli ochotę być na tej zabawie, to też zaraz po wieczerzy polną drogą przez Polne Domy wybrali się do Piasku.
Było już dość późno, ale wieczór był jasny i ciepły i droga była bardzo przyjemna. Na niebie świecił jasny księżyc, a miliardy gwiazd jarzącymi ślepiami mrugały na niego. Niby boginki uwodzicielki starały mu się przypodobać i umizgały się do niego. A księżyc poważnie kroczył po niebiosach niby muzułmański basza po swym haremie. Od czasu do czasu spoza rzadkich chmurek spoglądał na swoją siostrzycę- na ziemię.
A ziemia była otulona białą płachtą śniegu, który stwardniały od mrozu skrzypiał pod butami przechodniów. Poza tym jednak wokoło panowała głucha cisza.
Szli dość szybko i zbliżali się do Polnych Domów, gdy od strony Pszczyny doszło do ich uszu jakoweś śpiewanie. Zrazu niewyraźne powoli stawało się coraz zrozumialszym i donioślejszym. Przystanęli na chwilę i ciekawie się przysłuchiwali.
Śpiewano po niemiecku.
Widocznie większa grupa ludzi podążała szosą do Piasku, bo hakatystyczna pieśń:”Deutschland, Deutschland uber alles” coraz potężniej rozlegała się po okolicy.
Wiatr z Najdą domyślali się, że to starowiejscy orgesze dążą do Piasku, aby przeszkodzić polskiej zabawie. Przyspieszyli kroku i już zbliżali się do szosy, gdy zobaczyli, że jakiś człowiek pomiędzy domami chyłkiem biegnie ku drodze. Tam ukrył się za grupką drzew przydrożnych i niecierpliwie na coś czekał. Sami ukryci za stodołą spokojnie się mu przypatrywali.
Kiedy grupka bojówkarzy z kilkudziesięciu ludzi złożona zbliżyła się na jakie trzydzieści kroków, ukryty za drzewem człowiek rzucił na drogę granat ręczny, który z ogromnym hukiem wybuchnął przed orgeszami. Dzielni bojówkarze w tej chwili zawrócili i przerażeni jak tylko mogli uciekali ku Pszczynie. Za chwilę za ich plecami wybuchnął jeszcze jeden granat. Żaden z orgeszów nie rozglądał się nawet. Wszyscy umykali jak zające i dopiero gdzieś przy samym mieście zwolnili biegu.
A cichy skromny bohater polski, dokonawszy swego dzieła znów chyłkiem pobiegł do swego domu i sądził, że nikt o jego czynie nigdy się nie dowie.
-Takich bohaterów więcej nam potrzeba, a wszelkie zakusy niemieckie spełzną na niczym.-powiedział Najda.
-O, takich ludzi-rzekł na to Wiatr- mamy wielu na Śląsku. Są tu wprawdzie zaprzańcy i zdrajcy, ale też ludzi miłujących Ojczyznę, pełnych ofiarności i poświecenia jest daleko więcej. Zwłaszcza pomiędzy robotnikami i górnikami jest ich wielu. Oni jak węgiel kilofami, poświęceniem swym i pracą wykuwają wolność ludowi śląskiemu.
-Znałem jednego górnika,-mówił dalej Wiatr- który zmuszony był pracować z Niemcami i zaprzańcami. Ludzie ci, widać, że w żaden sposób na niemiecką stronę przeciągnąć go nie zdołają, przybyli raz do pracującego w kopalni i mówią do niego: ”Albo przystaniesz do nas, albo cię tu zabijemy!”
„A to mnie zabijcie, pierony, a Polacy i tak zwyciężą!”- odpowiedział.
Zapowiedziana zabawa w Piasku wówczas nie odbyła się, bo ludność miejscowa wolała uniknąć starcia z orgeszami, którzy szumnie przybycie swe do Piasku przed czasem ogłaszali.
-Ale kto to mógł być ten bohater, co sam jeden liczną gromadę niemieckich bojówkarzy odpędził i tyle strachu im narobił?- zapytał Najda.
Poznałem go, gdy wracał do domu- odpowiedział Wiatr- To Paweł Moroń z Piasku, jeden z najdzielniejszych Polaków w okolicy.
W czasie pierwszego powstania o mało on życia nie postradał. W owym dniu tj. 17 sierpnia 1919 roku powstańcy z Piasku pierwsi przybyli do Pszczyny. Niemcy przez zdrajców uwiadomieni o powstaniu dopuścili ich rozmyślnie aż w pobliże zamku książęcego. Teraz zdołali niektórych otoczyć wojskiem i zmusić do poddania się. Skatowanych wsadzili do więzienia. Do niewoli dostał się także Paweł Moroń.
Na drugi dzień jeden z oficerów niemieckich przywołał do siebie ledwie żywego Moronia. Podobieństwo jego do Fizi komendanta powstańców z Pszczyny spowodowało to postąpienie oficera. A Fizia właśnie przy napadzie powstańców na zamek poranił kulą z rewolweru pruskiego oficera. Za to groziła mu kara śmierci.
Oficer, uważając Moronia za Fizię chciał upozorować bezzwłocznie go zastrzelić. Podał mu więc trzy rewolwery, aby poznał który jest jego. Gdyby Moroń wziął któryś z rewolwerów, oficer byłby go natychmiast zastrzelił. A morderstwo to byłby tym usprawiedliwił, że Moroń chciał go zastrzelić, więc musiał się bronić. Ale Moroń przejrzał zamiary oficera i po żaden z rewolwerów ręki nie wyciągnął.
Wobec braku jakiegokolwiek dowodu winy skończyło się na kilkumiesięcznym więzieniu śledczym.
W czasie drugiej wojny światowej Niemcy aresztowali Pawła Moronia i osadzili w obozie zagłady w Oświęcimiu. Tam spotkał go esesman Gaża z Pszczyny, pochodzący z Jankowic i przy pracy zabił go łopatą.


Jankowice jako wieś w której Franciszek Szczepańczyk spędził pierwsze 8 lat swojego pobytu na Śląsku najczęściej pojawiają się w opowiadaniach dotyczących powstań. Zwykle były one spisane na podstawie relacji naczelnika gminy w Jankowicach Teofila Wiatra z którym poza kontaktami wynikającymi z pracy społecznej łączyły mego dziadka więzi przyjacielskie. Są one na tyle interesujące iż opisują zdarzenia odległe o zaledwie kilka lat od momentu ich zanotowania. Pozwolę sobie jednak wpierw przytoczyć obszerne wspomnienie dotyczące właśnie tej osoby, zaznaczając jednak iż wychodzi one tematem poza ramy powstań a z pojawiającymi się tu wątki jeszcze parokrotnie się w ramach tej książki zetkniemy.

Wspomnienie o Wiatrze Teofilu(150-42)

Z Wiatrm Teofilem poznałem się w listopadzie 1922 roku, kiedy przybyłem do Jankowic. On był naczelnikiem gminy Jankowic, a ja byłem kierownikiem szkoły powszechnej w Jankowicach. Ponieważ w Jankowicach nie było pisarza gminnego, przeto ja objąłem to stanowisko. Że zaś w Jankowicach nie było kancelarii gminnej przeto Wiatr przychodził do mnie i w naszym mieszkaniu załatwialiśmy sprawy urzędowe.
Po załatwieniu tych spraw gawędziliśmy o różnych sprawach. I od niego najwięcej dowiedziałem się o tym, co działo się dawniej w Jankowicach i na Śląsku. Był to bowiem nie tylko bardzo dobry Polak, ale też człowiek rozumny i oczytany.
Mieszkał przy głównej szosie z Pszczyny do Bierunia tuż przy wielkim lesie książęcym, w którym książę trzymał i dokarmiał niektóre dzikie zwierzęta jak: dziki, sarny, jelenie, daniele, a przede wszystkim żubry.
To też przed pierwszą wojną światową cesarz Wilhelm II przyjeżdżał tu na polowanie. Zabił nawet jednego żubra. Na pamiątkę tego zdarzenia przywieziono olbrzymi kamień granitowy i umieszczono go w miejscu, gdzie żubr został zabity. Było to niedaleko domu Wiatrowego.
Chociaż na Śląsku trudno było o dzieła polskich pisarzy, to jednak jak Wiatr opowiadał, ludzie czytali dużo polskich książek, a zwłaszcza przepadali za dziełami Siękiewicza. One najwięcej utrwalały ludność polską w miłości Ojczyzny.
Wiatr Teofil był naczelnikiem gminy już za niemieckich czasów i na tym urzędzie miał czasem twardy orzech do zgryzienia. Jako naczelnik gminy musiał stosować się do niemieckich zarządzeń, a to nie zawsze było zgodne z jego polskim, patriotycznym przekonanym.
Niemcy, wykorzystując religijność śląskiego ludu w czasie pierwszej wojny światowej używali różnych środków propagandowych.
Gdy w 1922 roku przybyłem do Jankowic, to w niektórych domach spotykałem ciekawy obraz wiszący na ścianie między obrazami świętymi. Był on pozostałością po niemieckiej propagandzie.
Ludzie na Śląsku obwieszali ściany na ozdobę pokoju dużymi obrazami religijnymi. Przedstawiały one zwykle Pana Jezusa, Matkę Boską, albo jakiegoś świętego. Wykorzystali ten zwyczaj Niemcy i, licząc się z naiwnością Polaków zasypywali Śląsk obrazami niby religijnymi, a w rzeczywistości propagandowymi. Były to obrazy duże, kolorowe.
Znajdowała się na nich w środku Matka Boska, a po bokach z jednej strony cesarz niemiecki Wilhelm, zaś z drugiej strony cesarz austriacki Franciszek Józef I. Jako ich sprzymierzeniec był też na tym obrazie sułtan turecki. Miało to znaczyć, że Matka Boska opiekuje się znajdującymi się na obrazie cesarzami, a więc i tureckim sułtanem i doprowadzi ich w danej wojnie do zwycięstwa. W niektórych domach u ludzi mniej uświadomionych obrazy te spotykałem jeszcze po przybyciu do Jankowic.
Obrazy te władze niemieckie przysłały do gminy na propagandę i trzeba je było wykupić i rozsprzedać ludziom we wsi. Ale Wiatr, nie chcąc szerzyć niemieckiej propagandy, obrazy te wprawdzie wykupił, ale tylko kilka sprzedał mieszkańcom Jankowic. Resztę związał w rulon i ukrył między rupieciami.
Kiedy w jesieni 1918 roku Niemcy wojnę przegrali, przestali być cesarstwem. Cesarz Wilheln II utracił berło i koronę i uciekł do Szwajcarii. Wówczas Polacy na Śląsku domagali się przyłączenia Śląska do Polski. Połączenie to starali się wymusić i wzniecili trzy powstania przeciw Niemcom. A Wiatr Teofil dalej był naczelnikiem gminy Jankowic i pracował dla Polski. U niego też ogniskowała się praca Jankowiczan dla Polski.
Kiedy poczęto na Śląsku przygotowywać się do powstań i założono tajną Polską Organizację Wojskową jego trzej starsi synowie i dwaj zięciowie Gruszka i Lazar należeli do tej organizacji.
Młodzież jankowicka należąca do POW urządzała ćwiczenia z karabinami nocą w pobliskim lesie. Każdy z ćwiczących karabin swój przechowywał u siebie. Ale kiedy podejrzany człowiek zobaczył raz Czerneckiego idącego w nocy z karabinem, domyślano się, że człowiek ten zawiadomi o tym żandarmów, a ci urządzą we wsi rewizje. To też Wiatr wszystkie karabiny zabrał do siebie, ażeby je ukryć.
I rzeczywiście wnet przybyli z Pszczyny do Jankowic żandarmi i poczęli szukać karabinów. Skoro jednak mimo dokładnych poszukiwań karabinów nigdzie we wsi nie znaleźli przybyli też do Wiatra Teofila jako do naczelnika gminy. I tu przeprowadzili dokładną rewizję w mieszkaniu, na strychu, w szopie, w stodole i w każdym podejrzanym miejscu. Nigdzie jednak karabinów nie znaleźli.
Dopiero, kiedy żandarmi odeszli, Wiatr i wszyscy domownicy ochłonęli z przerażenia. Karabiny bowiem znajdowały się u Wiatra, a żandarmi nie znaleźli ich, choć po nich chodzili. Były ukryte pod schodami z desek prowadzącymi na szopę. Schody miały pod spodem dno i na tym dnie leżały karabiny. I żadnemu z żandarmów nie przyszło do głowy, aby zaglądnąć pod schody.
A młodzież jankowicka, a w tym i starsi synowie Wiatra, dalej odbywała ćwiczenia wojskowe i przygotowywała się do powstań.
Pierwsze powstanie w Pszczynie wybuchło w nocy z 16 na 17 sierpnia 1919 roku. Na rozkaz Aleksego Fizi powstańcy z Jankowic i Studzienic szli tyralierą na Pszczynę. Tak zbliżyli się do toru kolejowego w Pszczynie. Ale Niemcy dowiedzieli się przez zdrajców o powstaniu i ukryli się za torem kolejowym. Przyjęli więc zbliżających się powstańców ogniem karabinowym. Zaskoczeni powstańcy musieli się wycofać i wrócić do domu.
W niedzielę 17 sierpnia 1919 roku zauważono w Jankowicach, że szosą od strony Pszczyny jadą do Jankowic niemieccy żołnierze. Wszyscy powstańcy zaraz uciekli do pobliskiego lasu i Niemcy nikogo nie znaleźli.
Ale żołnierze niemieccy codziennie przyjeżdżali do Jankowic, sądząc, że kogo pochwycą. Przede wszystkim każdego dnia odwiedzali Wiatra jako naczelnika gminy. Później ktoś im powiedział, że Jankowiccy powstańcy chcą uczynić na nich napad. Wzięli więc kilku najpoważniejszych gospodarzy a między nimi i Wiatra jako zakładników.
W trzecim powstaniu śląskim Wiatr stracił syna Józefa który zginął w walkach pod Starą Kuźnią.
Przed plebiscytem 1921 roku Wiatr dokładał wszelkich usiłowań, aby w Jankowicach jak najwięcej głosów padło za Polską. To też w Jankowicach było tylko kilka głosów za Niemcami. Były to głosy niemieckiej rodziny leśniczego i urodzonego w Jankowicach syna byłego kierownika szkoły Zuffnera, który z Niemiec przybył tu do głosowania, oraz dwóch czy trzech jankowickich renegatów.
Przed objęciem Górnego Śląska w 1922 roku Jankowice pod kierownikiem Wiatra dużo przyczyniły się do upiększania miasta na uroczystość wkroczenia do Pszczyny wojska polskiego i objęcia Ziemi Pszczyńskiej przez generała Szeptyckiego.
Gdy więc w listopadzie 1922 roku przybyłem do Jankowic, zaraz zapoznałem się z Wiatrem i wspólnie pracowaliśmy dla Polski, aż do mego odejścia z Jankowic.
W roku 1923 razem z Wiatrem i powstańcami zorganizowaliśmy pierwszą w dziejach Jankowic uroczystość 3 Maja w Jankowicach. Już drugiego maja 1923 roku wieczorem urządziliśmy pierwszy w Jankowicach capstrzyk i pochód przez Jankowice z lampionami i śpiewami patriotycznymi. W pochodzie tym wzięła udział bardzo liczna rzesza ludności Jankowic, a zwłaszcza dzieci szkolnych i młodzieży.
Następnego dnia tj. 3 maja licznym pochodem z Towarzystwem Śpiewu „Halka” z powstańcami i młodzieżą szkolną, z muzyką na czele udaliśmy się na uroczystość 3 Majową do Pszczyny.
Po południu tegoż dnia odbyła się w budynku szkolnym uroczysta akademia 3 Majowa. Odtąd takie uroczystości na 3 Maja odbywały się w Jankowicach co roku. Że uroczystości te udawały się wspaniale, prócz szkoły, „Halki” i Związku Powstańców dużo przyczynił się Wiatr Teofil.
Także w roku 1923 wraz z Wiatrem założyliśmy w Jankowicach Związek Obrony Kresów Zachodnich. Wiatr był jego prezesem, a ja sekretarzem.
W roku 1923 nakłoniłem Wiatra, aby z obywatelami Jankowic wybrał się ze mną na wycieczkę w góry. Pojechaliśmy pociągiem do Wilkowic, a stąd udaliśmy się pieszo do Mesznej i na Klimczok i Magórę. Wiatr osobiście wziął udział w tej wycieczce. Była to pierwsza wycieczka Jankowiczan w góry.
Kiedy w roku 1930 przeniosłem się z Jankowic do Piasku, straciłem z Wiatrem bliższą łączność. Wiem tylko, że gdy w roku 1939 Niemcy zajęli Jankowice, Teofila Wiatra jako niebezpiecznego Polaka wywieźli do obozu. Wprawdzie po kilku miesiącach zwolnili go do domu, ale tak skatowanego i zniszczonego, że po kilku tygodniach umarł.
Wiatr Teofil umarł więc w Jankowicach 1940 roku i został pochowany na cmentarzu w Pszczynie.

Powróćmy jednak do tematyki powstań śląskich. Oto kilka wspomnień dotyczących właśnie tego okresu. Pojawią w nich się także osoby z którymi jeszcze wielokrotnie będziemy stykać się w tym rozdziale.

Pierwsze Powstanie Śląskie w Jankowicach i odwet niemiecki(163-11)

Noc z 16 na 17 sierpnia 1919 roku była pogodna, jasna i ciepła. To też zbrojna młodzież Polska z Jankowic i innych okolicznych wiosek Pszczyny z wiarą w powodzenie szła na zdobycie miasta. Sądzono bowiem, że wojsko niemieckie w Pszczynie będzie można nocą znienacka zaskoczyć , zająć koszary i opanować miasto. To też niemałe zdumienie ogarnęło powstańców z Jankowic i Studzienic, kiedy posłyszeli strzały i zobaczyli przeciwnika ukrytego za torem kolejowym.
Walka słabo uzbrojonej młodzieży z regularnym wojskiem dobrze uzbrojonym byłaby z góry skazana na porażkę. Nie pozostawało więc nic innego jak szybko wycofać się z pozycji bojowych. To też każdy powstaniec uciekał jak tylko zdołał, aby nie wpaść w ręce rozjuszonego wroga.
W pochodzie na Pszczynę Zeflik Wiatrów szedł w pobliżu łąk rosnących na lewym brzegu Pszczynki. Był już w pobliżu toru kolejowego, gdy go spostrzegli ukryci za torem żołnierze niemieccy. Nie przewidując zasadzki szedł śmiało naprzód, gdy posłyszał strzały i kilkanaście kul świsnęło obok niego. Jedna z nich przeleciała mu tuż nad głową, przedziurawiła czapkę i strąciła ją na ziemię. Szczęściem były tuż obok zagony z ziemniakami. Ukrył się więc w bruździe , a czapkę nałożył na głowę kapusty. Podczas gdy Niemcy strzelali do czapki, on niespostrzeżenie wypełznął z zagonów i ukrył się w stojącej opodal kopie siana.
Kopa owa stała na drewnianym rusztowaniu jak na krosnach, tak że w samym środku było trochę miejsca wolnego. Tam właśnie schował się Wiatr , czekając, co dalej będzie. Wnet jednak ucichły strzały, a po chwili słychać było rozmowy i kroki zbliżających się żołnierzy. Sądzili bowiem po nieruchomo leżącej czapce, że przeciwnik został zabity. Przyszli więc tam oglądać trupa. Jakże się jednak zdziwili, gdy błąd swój poznali. Domyślili się jednak , że przeciwnik nie mógł daleko uciec, więc zaczęli go szukać. Nie znaleźli go jednak w ziemniakach, więc poszli na łąkę.
A Wiatr ukryty w środku kopy, ani drgnął gdy Niemcy, klnąc, szukali go wokoło. Wreszcie jeden z żołnierzy zbliżył się do tej samej kopy siana, w której Wiatr był ukryty i począł siano rozrzucać.

„Teraz już chwile moje policzone”- pomyślał Wiatr i począł w duchu gorąco się modlić. Ale żołnierze nie przypuszczali, aby ktoś mógł ukryć się w samym środku kopy, zaprzestali dalszego poszukiwania i odeszli.
Teraz dopiero mógł Zeflik swobodnie odetchnąć i bezpiecznie się poruszać. Dopiero teraz zauważył, że ciało jego trzęsie się jak w febrze i pot rzęsisty spływa mu z czoła i skroni. Dziękował więc Bogu za ocalenie. Dziękował nie dlatego, jakoby się śmierci lękał, ale dla tego, że może jeszcze pracować dla Ojczyzny, dla Polski.
To pierwsze niepowodzenie powstańców nasunęło mu na myśl cały ogrom pracy i trudności, jakie trzeba będzie pokonać, aby dojść do upragnionego celu.
Tak rozmyślając o nieudanym przedsięwzięciu i o swojej przygodzie, przeczekał w ukryciu całą noc. Dopiero rankiem, kiedy ludzie szli na nabożeństwo do kościoła, bo była niedziela, wyszedł z ukrycia i począł rozrzucać siano, aby myślano, że przyszedł je suszyć. W ten sposób łąkami posuwał się ku Jankowicom. Skoro oddalił się od Pszczyny zszedł na Starą Drogę i już odważnie wrócił do domu. Tam zastał już starszego brata Hanka, który też brał udział w powstaniu.
W domu trapiono się bardzo o Zeflika, bo Hanek nie wiedział co się z nim stało. Przypuszczano więc, że albo zginął, albo dostał się w ręce niemieckie.
Kiedy więc nagle zobaczono go bez surdutu, ubłoconego i wielce zmizerowanego, przerażono się w pierwszej chwili. Wydawało im się, że to jego widmo im się ukazało. Dopiero po chwili poznano go i cieszono się z jego powrotu.
Tego samego dnia po południu odwiedziło go kilku kolegów. Opowiadał im o swej przygodzie, a oni słuchali ciekawie i wypytywali się o każdy szczegół od nich zaś dowiedział się Zeflik, że powstańcy z Jankowic nie ponieśli żadnej szkody i wszyscy zdrowo wrócili do domu.
Gdy tak gawędzono o ostatnich wydarzeniach, wpadła nagle do izby młodsza siostra Zeflika i zawołała:
„Uciekajcie! Grenszuc wpadł do wsi i szuka powstańców!”
w jednej chwili opróżnił się pokój, a chłopcy uciekli do pobliskiego lasu, aby tam ukryć się przed Niemcami.
Przybyły oddział grenszucu zamieszkał we wsi i rozpoczął tropić powstańców, którzy ukryli się w książęcym lesie.
Już trzeci dzień błąkał się Zeflik ze starszym swym bratem Hankiem po lesie przymierając głodem. Żywili się bowiem tylko leśnymi jagodami. Wreszcie zbliżyli się na kraj lasu i ostrożnie wypatrywali, czy nie zobaczą Niemców. Kiedy jednak spostrzegli przed własnym domem trzech żołnierzy siedzących na koniach i rozmawiających z ojcem, zaraz ukryli się za drzewa i czekali, co dalej będzie. Atoli wnet zobaczyli w pobliżu chłopczyka zbierającego w lesie borówki. Był to ich dziesięcioletni braciszek Teofil. Niby zbierał on jagody i grzyby, a w rzeczywistości poszukiwał braci. W dzbanku blaszanym przyniósł im żywność przysypaną na wierzchu borówkami. Oznajmił im, aby w nocy, gdy usłyszą trzykrotny głos puchacza i wycie psa, zbliżyli się do domu. Przed domem będzie ich ktoś oczekiwał.
Kiedy więc późnym wieczorem bracia Wiatrowie posłyszeli umówione hasło, wyszli z lasu i ostrożnie udali się do domu.
Wprawdzie żołnierze grenszucu niezbyt dawno stąd odjechali, ale że każdej chwili mogli powrócić, więc ojciec pozostał na czatach.
W czasie wieczerzy bracia wypytywali się o szczegóły najazdu grenszucu na Jankowice, a siostra Jadzia tak im opowiadała:
„Byłam właśnie u siostry Franciszki i zobaczyłam jak Hanys Brandysów wyskoczył z domu oknem i chyłkiem uciekał do lasu. Także i z innych domów chłopcy, jak tylko mogli, biegli w stronę lasu. Zdziwiło mnie to bardzo, ale kiedy na szosie zobaczyłam zbliżający się oddział wojska, zrozumiałam o co chodzi. Pobiegłam tedy natychmiast do domu i oznajmiłam wam o niebezpieczeństwie.
Jeden odział grenszucu - mówiła teraz siostra Franciszka, żona Jana Gruszki mieszkająca obok gospody Brandysa- zamieszkał w Jankowicach. W karczmie Brandysowej umieszczono żołnierzy, a w stajniach Brandysowych i naszych umieszczono konie. A myśmy konie i krowy musieli umieścić u sąsiadów.
„Strasznie to teraz utrapienie z tym wojskiem- narzekała matka- Co chwila teraz są jakieś podejrzenia, rewizje, bicie i aresztowania.
Jeden z mieszkańców Jankowic powiedział im, że powstańcy przygotowują na nich napad. Tak się tym przestraszyli, że porobili okopy dokoła karczmy Brandysowej i postawili w nich karabiny maszynowe. Wzięli też kilku najpoważniejszych gospodarzy ze wsi jako zakładników.
„I starego Brandysa- dodała Jadzia- też aresztowali i zaprowadzili do Pszczyny, bo Dzielnik doniósł im, że jego synowie też brali udział w powstaniu.
Po wieczerzy Zeflik z Hanysem pożegnali się z rodziną i odeszli do lasu. Odtąd jednak na dane hasło przychodzili do domu.
A do wioski dochodziły coraz straszniejsze wieści o znęcaniu się nad schwytanymi powstańcami żołnierzy niemieckich. Zazwyczaj kazano im stać po kilka godzin z rękami podniesionymi do góry. Padającego z omdlenia na ziemię bito do utraty zmysłów. Innych wsadzano do beczki głową na dół i bito aż do omdlenia. Innych znowu przepędzano przez szpaler żołnierzy, z których każdy uderzał ich pałką gumową z całej siły. W znęcaniu się nie znano miary przyczym naigrywano się z nich i pluto im w twarz.
To też kto mógł przekradał się przez granicę i szukał schronienia w państwie polskim.
Także bracia Wiatrowie zdołali uciec do Polski.

Kolejne opowiadanie jest prawdopodobnie zlepkiem dwóch niezależnych relacji, opowiadających o tragicznym zdarzeniu poprzedzającym prawdopodobnie wybuch pierwszego powstania. Pomimo pewnej niekonsekwencji stylistycznej tego opowiadania przedstawione wydarzenie jest na tyle interesujące że przytoczę je mając nadzieję iż przybliży ono nam atmosferę tamtych trudnych czasów.

Pierwszy polski męczennik w Jankowicach Augustyn Czernecki (163-13)

Kiedy raz po nocnym ćwiczeniu jankowiccy „Peowiacy” w ciepłą, pogodną noc księżycową odpoczywali w lesie, Augustyn Czernecki powiada do kolegów:
-Słuchajcie chłopcy! Musimy jeszcze więcej być ostrożni! Gdym przedwczoraj wracał do domu z nocnych ćwiczeń spotkałem się z Dzielsakiem. Pieron ten ślepy jest na jedno oko, ale nawet w nocy zobaczył, że nam karabin. Nie mógł pieron wytrzymać, aby z żandarmami nie podzielić się tą wiadomością.
Jeszcze sobie rano drzemię wygodnie- mówił dalej Czernecki- a tu ktoś puka na drzwi i zaraz wchodzi do izby. Czy mi się śni? czy co?- myślę sobie- Otwieram szeroko oczy, a tu miły gość stoi przy łóżku. Był to żandarm Luks z Pszczyny.
-„Dawaj gewehr!” – powiada
-„Jaki gewehr?” – pytam się.
-„A ten, co go masz schowany.”
-„Nie mam gewehra.”
-„Nie masz? Poczekaj! Poszukamy, poszukamy!”
Weszła właśnie do izby mama, więc żandarm pyta się jej: „Kaj jest gewehr waszego syna?”
-„Nie wiem o żadnym gewehrze - odpowiada mama.
-„Wiec mi go nie oddacie? Ja was nauczę co znaczy gewehr ukrywać, ino go znajdę!”
I zaczął poszukiwać po całym domu. Gdy wyszedł na górę i kłuł bagnetem po sianie głośno zaśmiał się z radości. Namacał bowiem pod sianem coś twardego i okrągłego. „Jest gewehr!”- zawołał uradowany. Odgarnął siano wyjmuje i patrzy. I o mało nie wściekł się ze złości, bo zamiast karabinu wyciągnął stare cepy. Mama w śmiech, a Luks zacisnął pięści, zgrzytnął zębami i o mało nie rzucił się na mamę. Nie znalazłszy karabinu, jak szalony pędził do miasta.
- Tak. Ale to zacięta sztuka pruska ten Luks- mówił dalej Czernecki- Znam go jeszcze z czasów wojny. Już wtenczas miałem z nim do czynienia i mówię wam, że to okrutnie uparte Niemczysko. On na pewno jeszcze wiele razy przyjdzie szukać tego karabinu, muszę więc nie brać go do domu.
- Wszystkie karabiny przechowywać będziemy u nas – rzekł na to Hanek Wiatrów – Już ja je tak ukryję, że nie znajdą. Niech więc każdy z kolegów zaniesie do nas swój karabin!
Rozeszli się więc wszyscy i bądź, pojedynczo, bądź małymi grupkami udali się do Wiatra. Gustek Czernecki szedł z Warzechą i Wiatrem i tak im po drodze opowiadał:
- Wojna miała się już ku końcu, a u nas w wojsku był głód i nie raz przez kilka dni nie widzieliśmy chleba. Żywiono nas zwykle burakami, kapustą z głąbami i kłakami. Kiedy więc dano mi urlop i na kilka dni puszczono mnie do domu, cieszyłem się jak dziecko. Ale i w domu nie łatwo było o chleb. Matula jednak zaraz wynajęła ludzi do młócenia zboża, namełła mąki na żarnach i zabrała się do pieczenia chleba. Tymczasem urlop się skończył, a chleb nie był gotowy.
„Jakżesz pojechać bez chleba kiedy tam taki głód.” – mówiła matula – „Zaczekaj jeszcze trochę! Jutro chleb będzie gotowy, to ci dam na drogę.”
„Kiedy mi się urlop dziś kończy, matulu.” – odrzekłem.
„Choć się ta spóźnisz o jeden dzień, nic wielkiego się nie stanie.”
„Prawdę mówicie, matulu.” odrzekłem i zostałem.
- Wieczorem – mówił Czernecki – przychodzi do mnie żandarm Luks. „Nie pójdę dziś, pójdę jurto,- odrzekłem i uciekłem z domu.”
Na drugi dzień przed śniadaniem zjawia się Luks i chce mi ręce zakuć w kajdany, by jak zbrodniarza prowadzić na łańcuszku.
„Nie dam się zakuć w kajdany, pójdę sam.” – rzekłem na to.
Matula płacze i prosi. Wstawia się za mną i pan Wiatr jako naczelnik gminy, więc wreszcie godzi się żandarm prowadzić mnie bez kajdan.
- Poszedłem tedy, ale ten pieron, zamiast odstawić mnie do wojska, przyprowadził mnie do swego domu i jak prosiaka zamknął w chlewiku.
- Było to właśnie z soboty na niedzielę – mówił dalej Czernecki – Noc była chłodna, ale cudna, podobna do dzisiejszej. Gwieździste, jasne niebo litośnie na mnie przez zakratowane spoglądało okno, a księżyc zdawał się do mnie uśmiechać ze współczuciem. Owładnęła mną bezgraniczna tęsknota i chęć dostania się na wolność. Ten chlewik w którym siedziałem zamknięty, jest właśnie przy drodze wiodącej z parku do kościoła tuz w pobliżu zastawu na Pszczynce. Nie wiedziałem, co począć na samą myśl, że ja tu będę musiał siedzieć jak prosiątko jakie. Tylko przez kratę będę mógł się przypatrywać jak znane mi osoby z Jankowic pójdą tędy na mszę świętą do kościoła. Nie mogłem znieść tej sromoty i za wszelką cenę postanowiłem wydostać się na wolność. Ja nie wiem, skąd nabrałem tyle sił, że wyłamałem kratę w oknie i jak ptaszek z klatki uciekłem z chlewika. I nikt mnie nie zobaczył, a kiedy spostrzeżono mą nieobecność w chlewiku, byłem już w domu
-Wiedziałem, uciekając, że za to czeka mnie sroga kara, wolałem jednak wszystkie inne, niż siedzenie w tym hańbiącym chlewiku. Atoli spotkało mnie wielkie szczęście. W tym samym bowiem czasie skończyła się wojna i nastąpiła demobilizacja. A Luks klął jak potępieniec gdy zobaczył, żem mu się z rąk wymknął. Ale ja wiem, że Luks ma mnie na oku. A sprawa z karabinem może się przykro skończyć.”
Czernecki zaniósł karabin do Wiatra, a gdy przybył do domu złota zorza świeciła już na wschodzie. Aby nie budzić śpiących, nie poszedł już do izby, ale położył się w stodole na sianie i zaraz mocno zasnął.
Tymczasem wczesnym rankiem drogą od Pszczyny do Jankowic śpieszył oddział żołnierzy Grenszucu z Zandarmem Luksem na czele. Ale Czernecki uwiadomiony o tym przez siostrę niepostrzeżenie uciekł do lasu.
A żołnierze znów przeszukali cały dom, lecz karabinu nie znaleźli i udali się do Wiatra.
Tam zatrwożyli się wszyscy w domu, bo wiedzieli, gdzie są karabiny. A nuż tak znajdą! A żołnierze szukali w domu, w stodole i na szopie, ale niczego nie znaleźli. Odeszli więc wraz z Lukasem do Pszczyny.
A karabiny leżały sobie spokojnie pod schodami prowadzącymi na szopę. Schody te miały podwójne dno i tam właśnie miedzy deskami ukryto karabiny. I nikomu z szukających nie przyszło na myśl, aby tam zaglądnąć.
Po kilku jednak dniach znów ten sam odział wojska najniespodziewaniej przybył do Jankowic.
Czernecki właśnie spożywał śniadanie, kiedy żandarm Luks wszedł do izby. Czernecki bez namysłu wyskoczył oknem i przez pole umykał do lasu. Zaczęto za nim strzelać, ale bezskutecznie. Wtedy Luks pochwycił karabin, wymierzył, strzelił i jak zająca biednego chłopaka położył trupem na miejscu.
Pogrzeb odbył się staraniem Polskiego Banku Ludowego w Pszczynie, a tysięczne rzesze polskiego ludu wzięły w nim udział.
Tak uczcili Polacy jedną z pierwszych ofiar złożonych na ołtarzu wolności Ziemi Śląskiej.
-Oskarżono ojca,- opowiadał młody Nyga z Jankowic- że przechowuje u siebie broń.
W tym samym tedy dniu, kiedy Luks zastrzelił Czerneckiego, przyszli do nas żołnierze szukać karabinów. Znaleźli karabin i kilka naboi. Zaraz więc ojca aresztowali i wsadzili go na ten sam wóz, na którym wieźli do Pszczyny Czerneckiego. Ale konie nie chciały ruszyć z miejsca. Ani przekleństwa żandarma, ani bicie koni nie pomogło. Nikt nie mógł zrozumieć przyczyny tego końskiego uporu. A upór ten trwał blisko pół godziny. Kiedy ojciec spojrzał na leżącego na wozie Czerneckiego, którego uważano za umarłego, zauważył, że Czernecki nieco się poruszył. Po chwili otworzył oczy i spojrzał na ojca. Potem poruszył ustami, jak gdyby chciał coś mówić i mile uśmiechnął się do ojca. Wyciągnął nawet nieco rękę, jakby chciał go powitać, czy pożegnać. Wzruszonemu ojcu ukazały się łzy w oczach. Zwrócił tedy otaczającym uwagę na konającego. Zaprzestano tedy zmuszania koni do jazdy. I stała się rzecz dziwna. Skoro tylko umierający skonał, konie same ruszyły z miejsca i spokojnie pojechały do Pszczyny.

Jak już wspominałem zapiski Franciszka Szczepańczyka dotyczące okresu powstań śląskich są bardzo liczne. Przytoczenie ich wszystkich zasługuje na osobne wydawnictwo. W ramach tej książki zmuszony jestem do dokonania wśród nich wyboru. Oto relacja Stanisława Krzyżowskiego o przebiegu drugiego powstania śląskiego w rejonie Pszczyny. Tę powstanie traktowane jest przez wielu historyków po macoszemu. Jednocześnie zawsze bierze mnie złość gdy czytam lub słyszę opinie iż tylko powstanie wielkopolskie było jedynym udanym powstaniem w dziejach polskiego ruchu niepodległościowego. Nie wiem dlaczego w tych tak często słyszanych opiniach pomija się sukces III powstania śląskiego oraz niewątpliwy sukces II powstania które pomyślane jako demonstracja zbrojna mająca na celu wymuszenie rozwiązania niemieckiej policji na terenach plebiscytowych odniosło w swych zamierzeniach całkowity sukces.
Podejrzewam, iż relacja poniższa jest odpisem z bliżej nieznanej mi publikacji. Pozwolę sobie jednak przytoczyć ją za moim dziadkiem.

Raport Komendanta Stanisława Krzyżowskiego o przebiegu Drugiego Powstania w pszczyńskiem (150-38)

-Powstanie pod hasłem „Samoobrona”- pisze Krzyżowski- rozpoczęło się 20. VII 1920 roku w Imielinie, skąd posuwano się na zachód w kierunku na Mikołów, na południe w kierunku na Pszczynę i na północ w kierunku na Murcki. Wszędzie zwijano placówki niemieckiej „Sicherki”, która uśpiona nieoczekiwanym powodzeniem poczynań niemieckich w Katowicach została zupełnie zaskoczona powstaniem z naszej strony i z tego powodu nie stawiała wielkiego oporu. Tylko w Hołdunowie (Anhalt) jedynej czysto niemieckiej osadzie w powiecie naszym napotkano na zorganizowany opór zbrojny Niemców. Hołdunów zaatakowany ze wszystkich stron przez powstańców został zdobyty i puszczony z dymem. W dwóch dniach zajęty został przez powstańców cały powiat za wyjątkiem Pszczyny, siedziby Powiatowej Komisji Międzysojuszniczej. Wszędzie zorganizowano natychmiast Straże Obywatelski.
Zapał wszystkich był bardzo wielki. Ze wszystkich stron zdążały w kierunku na Pszczynę tysiące powstańców. Była obawa, że mimo zakazu Dowództwa Głównego POW. porwą się powstańcy do ataku i zdobędą miasto. Władze koalicyjne były w wielkiej trwodze. Postanowiły one udać się do powstańców z prośbą o odstąpienie od zamiaru ataku.
Jak wielka była dezorganizacja władz koalicyjnych, niech świadczy fakt, że bali się pertraktować z powstańcami sam na sam. Odbyli spotkanie z nimi w lasach międzyrzeckich wraz z delegacją wpływowych obywateli Pszczyny.
Przedstawiciele koalicji, między którymi był generał francuski Gratier, przyrzekli rozbrojenie i rozwiązanie Sicherheistspolizei i zastąpienie jej Policją Plebiscytową w składzie parytetycznym. Jedynym słowem żądanie powstańców samoobrony zostało w całej pełni osiągnięte, aczkolwiek ze względu na zaskoczenie Niemców i kompletną bezradność koalicji można było daleko większe osiągnąć korzystać dla sprawy polskiej na Górnym Śląsku. Stanisław Krzyżowski - Komendant powiatu pszczyńskiego.

Ta zwięzła relacja dawała mi zwykle dużo do myślenia. Zawsze mianowicie zastanawiałem się ile wysiłku organizacyjnego musiało kosztować działaczy POW. Aby po klęsce militarnej pierwszego powstania doprowadzić w ciągu niecałego roku do sukcesu II powstania a w perspektywie do plebiscytu i III powstania które było w istocie regularną wojną z Niemcami. A które było prowadzone w zgodzie z wszelkimi regułami nowoczesnej (jak na owe czasy) wojskowości.
O wydarzeniu które było wynikiem II powstania spotykamy się także w tym opowiadaniu. Przy okazji odnajdziemy w nim postacie znane nam już z poprzednich relacji.




Rozwiązanie niemieckiej policji w Pszczynie(150-39)

W czasie drugiego powstania śląskiego trzej chłopcy z Jankowic tj. Szuster Paweł, Wiatr Jan i Janosz Franciszek pojechali jako delegaci z Jankowic do Pszczyny zbadać, czy niemiecka policja w Pszczynie została już usunięta, jak to przyobiecał kontroler powiatowy Włoch Karikatti.
Byli oni ubrani po cywilnemu, lecz mieli broń ukrytą dla własnej obrony. Gdy, jadąc szosą obok cmentarzy, przejeżdżali przez most na Pszczynce, zostali aresztowani przez niemiecką policję.
Niezawodnie byliby oni wkrótce rozstrzelani, ale następnego dnia policja niemiecka została rozwiązana i nie zdołała tej sprawy załatwić, a aresztowani delegaci z Jankowic wrócili do domu.
Powyższe zdarzenie opisałem według opowiadania Franciszka Janosza jednego z aresztowanych i Teofila Wiatra ojca aresztowanego Jana Wiatra.
Jankowice, w lutym 1924 roku.


Rozwiązanie policji niemieckiej na terenach plebiscytowych wyrównało pozornie szansę w mających się odbyć plebiscycie. Zaistniał jednak pewien problem którym późniejsi historycy polscy podawali za jeden z głównych przyczyn wygrania plebiscytu przez Niemców. Chodziło mianowicie o przepis dopuszczający do głosowania wszystkie osoby urodzone na terenie Górnego Śląska. Pozwalało to Niemcom na sprowadzenie na Górny Śląsk w okresie plebiscytu wielu tzw. „emigrantów plebiscytowych” narodowości niemieckiej. Zapoznajmy się więc z historią jednej z tych postaci.

Jeden z emigrantów plebiscytowych w Jankowicach (150-50)


Prawo udziału w plebiscycie na Śląsku przyznawano także osobom, które nie mieszkały na Śląsku, ale tutaj się urodziły. Do takich należał Alfred Zuffner syn dawnego kierownika szkoły w Jankowicach.
Chociaż był synem kierownika szkoły, człowiek ten nie posiadał wychowania, ani też charakteru, a był zawziętym wrogiem wszystkiego, co polskie.
Matka jego zagorzała Niemka jako młoda panna wyszła za mąż za kierownika szkoły w Jankowicach Zuffnera, który był od niej starszy o dwadzieścia lat. Było to małżeństwo zupełnie nie dobrane. Młoda żona nie tylko zdradzała męża, ale była wielką złośnicą. To też między małżonkami były ustawiczne zwady, a niekiedy dochodziło do bijatyki. Jedynego syna swego matka nie tylko rozpieszczała, ale wpajała nienawiść do Polaków, których sama nienawidziła. Jeśli ktoś przyszedł z jakąś sprawą do szkoły, a mówił po niemiecku, to zapraszała go do pokoju i przyjaźnie z nim rozmawiała. Ale jeśli ktoś ozwał się po polsku, to wyrzuciła go za drzwi, zatrzasnęła mu je przed nosem i żadnych spraw z nim nie załatwiała. Ona bowiem załatwiała sprawy, które należały do kierownika. Naturalnie, ze tacy rodzice nie mogli dać swemu synowi dobrego wychowania. A dziecko miało wrodzone skłonności do złego.
To też skoro tylko chłopak podrósł zaczął objawiać swą nienawiść do Polaków także niszczeniem ich mienia. Największą dla niego przyjemnością było, jeśli udało mu się podpalić komu dom, czy stodołę. Wówczas z radością przypatrywał się z ukrycia pożarowi.
Zrazu nie wiedziano, co jest powodem coraz częstszych pożarów w Jankowicach. Później jednak przyłapano go kilkakrotnie na gorącym uczynku. Sprawa poszła więc do sądu. Ale, że to był syn kierownika szkoły Niemca, a zniszczone mienie było polskie, więc sąd uwolnił chłopca od wszelkiej kary. Jako uzasadnienie wyroku podano, że chłopak jeszcze młody, więc nierozumny.
A młody Zuffner wyrastał w próżniactwie i coraz większej nienawiści do Polaków. Do książki nie brał się wcale i niczego nie chciał się uczyć.
Gdy Zuffner, będąc w podeszłym wieku, przeszedł na emeryturę, Zuffnerowie opuścili Jankowice i przenieśli się do Niemiec. Syn ich miał wówczas 18 lat i był całkowitym nieukiem. Podobno później w Niemczech zmuszony był pracować jako zwykły robotnik u pewnego ogrodnika.
I on też teraz miał decydować do kogo Górny Śląsk miał należeć, bo w dniu plebiscytu zjawił się w Jankowicach i głosował za Niemcami.
A takich przybłędów przybyło wówczas na Śląsk wielu i rzuciło swe głosy na szalę niemiecką.

Powyższe wiadomości zaczerpnąłem od najbliższego sąsiada szkoły w Jankowicach Jana Gruszki i od jego żony Franciszki córki naczelnika gminy Teofila Wiatra.
Jankowice, 24 maja 1929 roku.


W pismach Franciszka Szczepańczyka stosunkowo najmniej relacji z tamtych czasów dotyczy okresu III powstania śląskiego. Powstanie to wybuchło w nocy z 2/3 maja 1921 roku jako odpowiedź na planowany projekt podziału Śląska w którym zdecydowaną większość terenów przemysłowych otrzymać mieli Niemcy. Powstańcy w krótkim czasie zajęli tereny Górnego Śląska i uformowali regularny front wzdłuż linii Odry. Kontrofensywa sił Niemieckich doprowadziła do zaciętych walk w rejonie Góry Św. Anny. Brały też w tych walkach siły powstańców z rejonu Ziemi Pszczyńskiej. Oto kilka relacji w tych walk. Dwie z nich są wybrane przeze mnie z większej relacji dotyczącej życia Jana Szmajducha przewodniczącego Związku Powstańców Śląskich w Jankowicach. Staram się raczej nie robić takich rzeczy ale wspomnienie o Janie Szmajduchu jest na tyle obszerne iż wybiega swymi rozmiarami poza ramy tego opracowania. Do wspomnień tych powrócę także w dalszych częściach tej książki.



Jan Szmajduch z Jankowic (Wyjątek z 150-37)

... O walkach powstańczych Jan Szmajduch opowiadał mi wiele. Tu przytoczę tylko, jak Niemcy rozbili odział powstańców pszczyńskich w Siedlcach i jak odbył się atak powstańców na Dolne pod Górą św. Anny.
Wskutek niedoświadczenia dowódcy – opowiadał Jan Szmajduch – w walkach o Górę św. Anny nasz baon szturmowy został zupełnie rozbity. Wysłano nas z pomocą powstańcom walczącym o Górę św. Anny. Dowódca naszego baonu, że to jeszcze dość kawał drogi było do wspomnianej góry, nie prowadził baonu w pochodzie ubezpieczonym, ale szliśmy w zwartej kolumnie. Gdyśmy wyszli z lasu z zbliżyli się do wioski Siedlec, ukryty w zabudowaniach folwarcznych pod lasem nieprzyjaciel nagle rozpoczął gwałtowny ogień z karabinów maszynowych, a ludzie padali, jak ścięte kłosy i z całego baonu tylko nas garstka zdołała się uratować.
Szczęściem z Jankowiczan nikt nie zginął. Ale ze Studzienic, Miedźnej i innych wiosek, a zwłaszcza z Bojszów padło bardzo dużo ludzi.
Pszczyna, 27 sierpnia 1929 roku.

Byłem sanitariuszem – opowiadał Jan Sznajduch – w szturmowym baonie pszczyńskim, który po zajęciu Góry św. Anny przez Niemców otrzymał rozkaz zaatakowanej przez grenszuc wioski Dolne. W tym samym czasie pułk katowicki miał zająć Niemcom tyły i zmusić ich do poddania się.
Kiedy zbliżyliśmy się na jakie 400 metrów, Niemcy, rozpoczęli gwałtowny ogień. Mimo to niektórzy z naszych zbliżyli się do nich na jakie 200 m. Ostrzeliwując się, pozostaliśmy na zajętych pozycjach przez kilka godzin. Dopiero kiedy zupełnie brakło nam nabojów, dowiedzieliśmy się, że pułk katowicki wcale na Dolne nie poszedł i otrzymaliśmy rozkaz odwrotu.
Ale dwaj powstańcy, którzy najbardziej zbliżyli się do wroga, zostali ciężko ranni. Wtedy nasz baonowy Herman powiada do mnie: „Wiesz co, Jasiu. Nie możemy tu tych rannych zostawić. Koniecznie musimy ich ze sobą zabrać. Kto chce iść po nich, niech zgłosi się na ochotnika!”
Ale iść po nich znaczyło iść po śmierć niechybną. Zgłosiłem się jednak jako sanitariusz, poczem jeszcze pięciu zgłosiło się ze mną. Jeden ranny leżał po lewej, a drugi po prawej stronie drogi. Trzech więc nas poszło po jednego, a trzech po drugiego. Nie szliśmy jednak drogą, bo nie było obok niej rowów, lecz, aby nas orgole nie spostrzegli, szliśmy zbożem. Gdy zboże się skończyło, nie mieliśmy żadnej zastawy przed nieprzyjacielem. Ale Niemcy słabo strzelali, a wreszcie przestali. Widocznie myśleli, że zdradzamy powstańców i przechodzimy na ich stronę.
Nasza trójka zabrała rannego do płaszcza i uniosła ze sobą. Ale druga trójka spóźniła się nieco i nie zdążyła podejść do rannego, który też w tym czasie umarł. Zaledwie bowiem Niemcy spostrzegli, że my wcale do nich nie przechodzimy, ale rannego zabieramy z pobojowiska, rozpoczęli silnie nas ostrzeliwać. Dzięki Bogu, uszliśmy cało. Ale z drugiej trójki jeden powstaniec, niejaki Fizia, brat drogerzysty z Pszczyny padł ciężko ranny, gdyż nieprzyjaciel trzykrotnie przestrzelił mu prawą nogę. Musieliśmy jednakże pozostawić nieboraka, bo Niemcy zaraz do niego dopadli.
Żałowaliśmy go wszyscy bardzo, bo dobry i dzielny był chłopak.
Aliści kiedy znów zgrupowaliśmy się pod lasem i czekamy na dalsze rozkazy, widzimy, że od Dolnego jakiś wóz jedzie w naszą stronę. Na wozie siedzi stary chłop i leży jakiś człowiek. Pomyśleliśmy sobie, ze pewnie zmasakrowanego trupa odsyłają nam Niemcy. Zdziwiliśmy się jednak niezmiernie, gdy zobaczyliśmy, że to ranny, ale całkiem przytomny wraca do nas Fizia.
„Jak to się stało – pytamy ciekawi – że cię orgole nie zabili i jeszcze do nas cie odesłali?”
„Zaraz wam wszystko opowiem – rzekł na to Fizia, - tylko opatrzcie mi nogę, bo mi bardzo dolega!”
Zaraz też obandażowaliśmy mu rany, a on tak nam opowiadał:
„Byłem pewny, że Niemcy srogo mścić się na mnie będą i bardzo bałem się tego męczenia, jakie oni właśnie rannym czynią. Kiedy więc swoi musieli się wycofać, przypadli do mnie Niemcy, a feldfebel ich pyta mi się, com za jeden i skąd się tu wziąłem.
„Jestem Polak, powiadam, tak jak ojciec mój i matka moja są Polakami. Jako powstaniec przyszedłem zabrać tego oto nieżyjącego już powstańca. Raniono mnie ciężko w nogę, więc musiałem tu pozostać. Jestem w waszej mocy. Zabijcie mnie, gdy chcecie, tylko proszę was bardzo nie znęcajcie się nade mną!”
„Feldfebel, widocznie dosyć ludzki człowiek, tak mi powiada:
„Podziwiam twoją odwagę i dzielność. I właśnie dlatego, że nie kłamiesz i, że nie boisz się śmierci, daruję ci życie.”
Kazał więc z grubsza opatrzyć mi nogę i zabrać do niewoli.
A był wśród tam orgoli dawny kolega mój szkolny niejaki Wies ze Starej Wsi. Poznał mnie zaraz i przywitał się ze mną. Proszę go więc aby wstawił się za mną do feldfebla, by nie brano mnie do niewoli, ale odesłano do swoich. Feldfebel dał się uprosić i jak widzicie, odesłano mnie tu do was.
Jankowice, 15 lipca 1928 roku.

W czasie walk o Górę św. Anny straty były tak duże, że musiano pierwszy pszczyński baon rozwiązać by wspomóc pozostałe baony pszczyńskie. Tymczasem samo miasto przez dłuższy czas na rozkaz Naczelnej Komendy Powstańczej nie było zajmowane aby nie popaść w konflikt z wojskami aliantów mającymi na zadanie nadzorować przebieg plebiscytu. W tym okresie główny sztab pszczyńskiego zgrupowania powstańczego znajdował się w Jankowicach. Zachowała się o tym krótka relacja.

Mieszkanie powstańców w szkole w Jankowicach (150-40)

W czasie trzeciego powstania śląskiego władze powstańcze mieściły się w budynku szkoły powszechnej w Jankowicach.
W zachodniej sali szkolnej na I piętrze był sztab szwadronu powstańców, a we wschodniej referent gospodarczy. Na parterze w klasie zachodniej był magazyn żywności, a we wschodniej magazyn broni. W podwórzu była kuchnia polowa. Kucharzem był niejaki Kciok z Pszczyny.
Spisałem według relacji Piotra Szymańdy tajnego policjanta z Pszczyny, który tu w tym czasie pełnił służbę.
Jankowice, 1924 roku.

Niezwykle zabawna jest historia opisująca wydarzenie ukazujące nam skomplikowane relacje pomiędzy powstańcami a Włoskimi siłami rozjemczymi stacjonującymi w tym okresie w Pszczynie. Osobiście jestem zdania iż właśnie takie historie poprzez swój humorystyczny aspekt o wiele bardziej przybliżają tzw. „szaremu człowiekowi” tamte czasy niż najbardziej nawet dokładne opracowania historyczne.



Służba Obywatelska w Jankowicach (150-46)


W czasie trzeciego powstania śląskiego miejscową straż obywatelską w Jankowicach pełnili wszyscy mieszkańcy Jankowic z wyjątkiem kilku podejrzanych.
Komenda Baonu pszczyńskiego znajdowała się w gospodzie Józefa Brandysa, a dowódcą był Stanisław Krzyżowski.
Pewnego razu przybyli z Pszczyny do Jankowic samochodem dygnitarze włoscy, prawdopodobnie w celu porozumienia się w sprawie wymiany jeńców.
Jeden z policjantów powstańczych, pochodzący z Poznańskiego, a mieszkający w szkole poznał, że samochód, którym przyjechali Włosi, należał dawniej do polskiej policji. Samochód ten zabrali Włosi bezprawnie policji.
Policjant ten, udając, że ciekawie ogląda samochód i nic nie mówiąc, puścił go w ruch. Siedzący na stopniach samochodu tłumacz włoski miał karabin w samochodzie. Puściwszy w ruch samochód policjant wskoczył do samochodu, żołnierza włoskiego, niczego się nie spodziewającego zepchnął ze stopni na ziemię. Sam zaś pojechał w stronę Pszczyny, a od parku przez Piasek ku Katowicom.
Włochów ogarnęło przerażenie, a ów tłumacz to bladł, to zieleniał ze strachu.
Tak powstańcy otrzymali z powrotem zrabowany przez Włochów samochód.
(Opowiadanie T. Wiatra i jego zięcia Jana Gruszki 1924 rok.)



Kończąc zagadnienia dotyczące powstań śląskich we wspomnieniach Franciszka Szczepańczyka, pragnę przytoczyć historię śmierci postaci z którą dość często spotykaliśmy się w tym rozdziale. Chodzi mianowicie o Józefa „Zeflika” Wiatra syna ówczesnego naczelnika gminy Jankowice.




Śmierć Józefa Wiatra (150-51)

- Dzięki brawurowym natarciom – opowiadała siostra Józefa Wiatra Franciszka Gruszkowa – poprzedzonym celnymi strzałami powstańczej artylerii wyparto Niemców ze starego Koźla. Było już ciemno, gdy Zeflik ze swoimi ludźmi zajął ostatni budynek nad Odrą i chciał o tym posłać sprawozdanie do swej komendy. Ale w budynku było ciemno. Gdy zapalono zapałkę, spostrzeżono na stole coś niby świecę, niby lampkę woskową. Zapalona lampka zaczęła po chwili skwierczeć, syczeć i trzaskać, a nie można jej było zgasić. Zeflik zaraz zrozumiał, że Niemcy przygotowali taką zasadzkę, dając do specjalnie zbudowanej lampki materiał wybuchowy. Porwał więc lampkę, aby szybko wyrzucić ją za okno. Ale okna były deskami zabite. Chciał tedy wybiec do sieni, aby wyrzucić ją drzwiami. Ale w drzwiach nastąpił wybuch, który potrzaskał mu głowę i rękę i na miejscu pozbawił go życia. Sam zginął, ale uratował życie kolegom.
Pszczyna 4 września 1929 roku.





IV.
OKRES MIĘDZYWOJENNY WE WSPOMNIENIACH FRANCISZKA SZCZEPAŃCZYKA

Trzy powstania śląskie doprowadziły w końcu do powrotu części Górnego Śląska do odrodzonego państwa polskiego. Także i tereny Ziemi Pszczyńskiej zostały włączone do Polski. Sam moment przejęcia Pszczyny pod władzę polską opisuje poniższe wspomnienie. Nie wykluczone iż Franciszek Szczepańczyk był naocznym tego światkiem, ale znając styl pamiętnikarski mego dziadka przypuszczam iż gdyby tak było opis ten nie byłby suchą relacją lecz znajdowały by się w nim informacje dotyczące osobistego w nim udziału. O wiele bardziej jest więc prawdopodobne iż poniższy opis jest oparty na wspomnieniach Teofila Wiatra, który był osobiście zaangażowany w przygotowanie uroczystości związanych z objęciem Ziemi Pszczyńskiej przez Polskę.

Na uroczystość objęcia Ziemi Pszczyńskiej do Polski. (198-1)

Kiedy po klęsce Austrii i Niemiec w pierwszej wojnie światowej Polska odzyskała niepodległość, także i Ślązacy pragnęli powrócić do swej Macierzy, od której dzieliła ich sześćsetletnia niewola. Nie było to rzeczą łatwą, bo Niemcy nie chcieli pozbyć się tej polskiej i bogatej krainy. A mieli poparcie szczególnie u Anglików. Dopiero po trzech powstaniach ludności śląskiej i po plebiscycie zaledwie część ziemi śląskiej w roku 1922 przyłączono do Polski. Do tych szczęśliwych obszarów Śląska należała też Ziemia Pszczyńska.
Na wiadomość o przyznaniu Polsce znacznych obszarów Śląska, ludność polską zamieszkującą te obszary opanowała nieopisana radość. Wszak po wieloletniej niewoli wracają do Macierzy i przestaną być gnębieni przez wrogich Niemców. I nie tylko cieszyli się powracający do swej Ojczyzny Ślązacy, ale cieszyła się cała Polska.
Objęcie przez Polskę obszarów Ziemi Śląskiej, a więc i Ziemi Pszczyńskiej miało nastąpić 29 czerwca 1922 roku. Objęcie to miało być uroczyste. To też Ślązacy przygotowali się doń należycie. Zaraz zorganizowano odpowiednie komitety, które tym przygotowaniem się gorliwie zajęły.
I w Pszczynie powstał taki komitet, który nie tylko miasto i ludność okoliczną do tej uroczystości przygotował. A cała praca koncentrowała się około Banku Ludowego w Pszczynie. Bowiem narożny dom w rynku kupca Ryngwelskiego, w którym znajdował się Bank Ludowy był ośrodkiem, z którego polskość promieniowała nie tylko na Pszczynę, ale na całą Ziemię Pszczyńską. Tam pracowali gorliwi Polacy, jak Ryngwelski, Kędzior, Krzyżowski, którzy kierowali pracą komitetu. Do tego komitetu należeli też przedstawiciele gmin powiatu pszczyńskiego, a przede wszystkim naczelnicy gmin. Do najgorliwszych należał naczelnik pobliskiej gminy Jankowic Wiatr Teofil, którego cała rodzina brała udział w przygotowaniu tej uroczystości. Synowie jego pracowali przy budowie w Pszczynie bramy triumfalnej, córki zaś zbierały kwiaty i wiły wianki z tych kwiatów i z gałązek świerkowych którymi przyozdobiono bramę triumfalną. Zbudowano też w rynku przy ulicy prowadzącej od kościoła parafialnego obok magistratu do rynku wspaniały ołtarz.
Po przygotowaniu wszystkiego do tej uroczystości z niecierpliwością czekano na dzień, w którym miało się odbyć przejęcie Ziemi Pszczyńskiej przez Polskę tj. na 29 czerwca. A przejęcia tego z ramienia państwa polskiego miał dokonać generał Szeptycki.
Nadszedł wreszcie ów historyczny dzień, na który i cała Polska czekała. Do jego uświetnienia i przyroda się przyczyniła. Po pogodnej ciepłej nocy zeszło słońce promieniste i zapowiadało dzień pogodny. To też po jednej i drugiej stronie granicznej rzeki Wisły już od wczesnego ranka zaczęli gromadzić się ludzie. A mieli w dniu tym czas wolny, bo w dniu tym przypadało właśnie święto świętych Piotra i Pawła.
Na rynku przy bramie triumfalnej zeszli się przedstawiciele władz tymczasowych powiatowych, miejskich i wiejskich, członkowie komitetu, powstańcy i wielkie rzesze ludności. Była też i orkiestra dęta. Tu wszyscy czekali na przybycie generała Szeptyckiego, który z ramienia Polski miał przejąć te ziemie.
A w Goczałkowicach na lewym, śląskim brzegu Wisły w pobliżu mostu zgromadziła się w wielkiej liczbie ludności Goczałkowic i nabrzeżnych wiosek.
Także w Dziedzicach na prawym brzegu Wisły w dniu tym od wczesnego rana panował ruch niezwykły.
Nie tylko przybywała do Dziedzic nad Wisłę ludność z sąsiednich wiosek, nie tylko ze Śląska Cieszyńskiego, ale i z zachodniej Małopolski, ale też z dalekich stron Polski przyjeżdżała do Dziedzic koleją. Tłoczono się nad Wisłą i niecierpliwie czekano na przybycie generała Szeptyckiego. Wreszcie się doczekano.
Dokładnie w oznaczonym czasie nadjechał od strony Dziedzic szosą ku Wiśle generał Szeptycki jako przedstawiciel Polski na czele konnego niewielkiego oddziału wojska polskiego. Po moście w Goczałkowicach przejechał na drugą stronę Wisły, ale nie wjechał na brzeg. A za nim podążały tłumy ludności stojącej na brzegu.
Na drugim, śląskim brzegu Wisły powitały generała gromkimi, długo nie milknącymi okrzykami tłumy ludności śląskiej i obrzuciły go licznymi kwiatami. Generał Szeptycki zatrzymał się na końcu mostu, bo w poprzek szosy przeciągnięty był łańcuch zagradzający dalszą drogę. Był to symbol dotychczasowej granicy między Śląskiem, a Polską.
Dopiero po odpowiednim przemówieniu przedstawiciela władzy śląskiej łańcuch ten został przecięty i usunięty. Miało to znaczyć, że odtąd już między Polską, a Śląskiem nie ma już żadnej granicy.
Po usunięciu łańcucha i otwarciu szosy generał Szeptycki wraz z wojskiem polskim wjechał na ziemię śląską. Stąd jechał wolno główną szosą ku Pszczynie. Tam bowiem miało nastąpić uroczyste przejęcie Śląska przez przedstawiciela Polski.
Generał jechał wolno, a za wojskiem ciągnął nieprzeliczony tłum ludzi przybyłych ze Śląska Cieszyńskiego i z Małopolski, a nawet z całej Polski. A pochód ten powiększyła jeszcze ludność śląska oczekująca na generała na brzegu Wisły w Goczałkowicach.
Przez cała zaś drogę nieustannie wznoszono okrzyki na cześć Polski i śpiewano patriotyczne pieśni.
Było to dobrze słychać w okolicy i w mieście, gdzie cały powiat przy bramie triumfalnej oczekiwał na przybycie Szeptyckiego. Tu bowiem miało odbyć się urzędowe, uroczyste przejęcie tych ziem przez Polskę. To też zbliżającego się do bramy triumfalnej generała Szeptyckiego powitano długo niemilknącymi okrzykami i obrzucono bukietami kwiatów. Następnie powitano go długimi odpowiednimi przemówieniami, na co też z kolei generał Szeptycki odpowiedział. A serca wszystkich Polaków przepełnione były radością.
Nie zapomniano też podziękować Bogu, że dozwolił doczekać tak radosnej chwili powrócenia ludności pszczyńskiej po długiej niewoli do Ojczyzny.
W czasie oficjalnych uroczystości komendant powstańców pszczyńskich Stanisław Krzyżowski wręczył generałowi Szeptyckiemu powstańczy karabin przybrany kwiatami. Znaczyło to, że powstańcy poddają się pod władzę Polski. Orkiestra powstańcza grała hymn narodowy. A ludność rozradowana śpiewała następnie różne pieśni narodowe.
Po tej uroczystości wszyscy udali się na Mszę świętą polową.
Przy uliczce prowadzącej od kościoła parafialnego obok magistratu do rynku, tuż przy jej wylocie znajdował się wspaniały ołtarz polowy. Przy tym ołtarzu ksiądz prałat Kapica z Tychów, wielki patriota polski odprawił uroczystą Mszę świętą polową.
Komitet przygotowujący tę uroczystość, postarał się nie tylko załatwić sprawy oficjalne przejęcia Ziemi Pszczyńskiej przez Polskę, ale też przygotował dla gości i pokarm cielesny.
To też po Mszy św. Polowej, zaproszono generała Szeptyckiego, przedstawicieli władz i innych gości na gościnę do ówczesnego Domu Ludowego. Naturalnie nie zapomniano i o żołnierzach przybyłych z generałem Szeptyckim.
Ale że to był dzień pamiętny i radosny przeto postanowiono spędzić go wesoło i radośnie. To też i dla całej ludności urządzono w Pszczynie i po wioskach liczne zabawy taneczne.
Ta zaś ludność, która przybyła na tę uroczystość spoza Śląska, wprawdzie zmęczona, ale w wesołym nastroju wracała do swoich domów.
Pszczyna, 1. VI. 1982 r.

Jest rzeczą charakterystyczną iż główny ciężar utrzymania polskiej świadomości narodowej na Górnym Śląsku opierał się nie tak jak w innych dzielnicach Polski na inteligencji ale na szeroko rozumianych masach tzw. prostej ludności. Po objęciu tych ziem przez Polkę narodził się problem obsadzenia kluczowych stanowisk administracyjnych przez ludzi wykształconych. Jednak z powodu tego iż tych ludzi o orientacji polskiej była na Śląsku mniejszość nastała konieczność napływu inteligencji polskiej z poza Śląska. Powodowało to problemy a także poczucie pewnej krzywdy wśród tutejszej polskiej ludności. Po raz kolejny dla wielu ludzi Śląsk stal się tylko kolejnym szczeblem w karierze. Problemy z brakiem rdzennie polskiej inteligencji na tym terenie dotyczył także a może przede wszystkim szkolnictwa. Tu jednak większość napływowych nauczycieli dobrze wywiązała się z niełatwego zadania pielęgnowania polskiej świadomości narodowej. Wśród tych nauczycieli którzy porzucili swe rodzinne strony i osiedlili się na Śląsku był także Franciszek Szczepańczyk. Oto kulisy tych pierwszych wcale niełatwych dni na Ziemi Pszczyńskiej.

Na 60 rocznicę objęcia Ziemi Pszczyńskiej przez Polskę (fragment z 198)

Najtrudniej po objęciu Śląska przez Polskę przedstawiała się sprawa w szkolnictwie. Nigdzie na Śląsku, a więc i w Pszczynie nie było za niemieckich czasów szkół polskich, tylko niemieckie. A w szkołach tych nie wolno było dzieciom rozmawiać po polsku. Za każde słowo polskie czekała kara. A przecież w domu nie mówiono po niemiecku, tylko po polsku. Dzieci więc po niemiecku mówić nie umiały. Gdy zaczęły uczęszczać do szkoły, to nauczyciela zupełnie nie rozumiały. To też początkowa nauka w tych szkołach była dla dzieci istną męczarnią.
Teraz po przyłączeniu Górnego Śląska do Polski szkoły te zamieniono na polskie.
Wprawdzie rodzice starali się uczyć swe dzieci pisania i czytania po polsku, a w czasach plebiscytowych w szkołach zaczęto uczyć dzieci po polsku, ale nie było to rzeczą łatwą. Przecież nauczyciele sami po polsku nie umieli.
Który więc z dotychczasowych nauczycieli umiał po polsku i czuł się Polakiem, zostawał na dotychczasowym stanowisku. Nawet nauczyciele Niemcy jeśli umieli po polsku zostawali polskimi nauczycielami. Było ich jednak bardzo mało. To też władze polskie zwróciły się do nauczycieli w innych ziemiach Polski, aby przyjeżdżali na Śląsk i obejmowali stanowiska nauczycieli. Aby zachęcić ich do tego Sejm Śląski uchwalił 40% dodatek do pensji. Tak więc płaca nauczycielska na Śląsku była o 40% wyższa niż w innych ziemiach Polski.
Ponieważ zaraz po objęciu Śląska nastąpiły dwumiesięczne wakacje, więc też czas ten wykorzystano na zorganizowanie na Śląsku szkolnictwa. Ustanowiono więc dla spraw szkolnych osobne Kuratorium w Katowicach. A do pomocy przydzielono kuratorowi wizytatorów. W każdym zaś powiecie sprawami szkolnictwa kierował podlegający wizytatorowi inspektor szkolny.
Pierwszym wizytatorem szkolnym, do którego okręgu szkolnego należała Pszczyna był niejaki P. Żemełko.
Śląsk po przyłączeniu do Polski jako oddzielne województwo otrzymał autonomię. Miał więc własny sejm i osobnego wojewodę. Pierwszym wojewodą był Rymer, a po nim Michał Grażyński.
Pierwszym inspektorem szkolnym na powiat pszczyński został Ryszard Hollek. Jemu więc właśnie przypadło zorganizowanie szkolnictwa w powiecie pszczyńskim. Był to młody nauczyciel z Łazisk, który dobrze władał językiem polskim i na szkolnictwie dobrze się rozumiał. On znał wielu nauczycieli w tym okręgu to też niektórych z nich pozostawił na dotychczasowych stanowiskach. A tymczasem przez wakacje napływali do Pszczyny nauczyciele z innych dzielnic Polski.
W Pszczynie były dwie szkoły, które zamieniono na polskie. Szkoła główna Nr 1 znajdowała się w środku miasta w dwóch budynkach. Szkoła Nr2 znajdowała się na Strzelnicy na północ za parkiem.
Kierownictwo szkoły Nr 1 objął przybyły tu nauczyciel ze Śląska Cieszyńskiego z Ogrodzieńca Alojzy Hes. W czasie wakacji postarał się o odpowiednią ilość nauczycieli. Był też między nimi jeden z dotychczasowych nauczycieli niemieckich niejaki Netter. Był on wprawdzie Niemcem, ale umiał po polsku i chciał pracować w szkole polskiej. Pozostał więc na dawnym stanowisku.
W szkole Nr 2 na Strzelnicy w Pszczynie pozostał na kierownictwie dotychczasowy kierownik niejaki Manzel. Był on Polakiem i umiał dobrze po polsku. W czasie wakacji postarał się o potrzebnych mu nauczycieli. Jednym z nich był także dotychczasowy nauczyciel Neltner. I on podobnie jak Netter w szkole Nr 1 był Niemcem, ale umiał po polsku i chciał pracować w szkole polskiej. Prócz niego pracowały teraz w Szkole Nr 2 dwie nauczycielki, które przybyły tu z Kęt tj. Helena Dzióbkówna i Helena Hałatkówna.
Prócz wspomnianych szkół polskich była w Pszczynie dla Niemców szkoła mniejszościowa. Jednakże wielu Niemców posyłało swe dzieci do szkoły polskiej.
Ale nauczycieli polskich był brak. Szczególnie brakowało nauczycieli we wsiach. W Goczałkowicach kierownictwo szkoły objął uchodźca z Opolszczyzny niejaki Bryła. Był on bardzo dobrym Polakiem, a językiem polskim władał bezbłędnie.
W Piasku pozostał na kierownictwie dotychczasowy kierownik Wallek. Umiał on dobrze po polsku, a do pomocy miał nauczycieli, którzy przybyli tu z Polski.
W Starej Wsi obok Pszczyny pozostał na kierownictwie dotychczasowy kierownik niejaki Schultzik. Był to wprawdzie Niemiec, ale dobrze władał językiem polskim. I on pozostał na swoim stanowisku i w Starej Wsi pracował przez kilka lat, a później przeniósł się gdzieś ku Katowicom. Do Studzienic obok Pszczyny przybył kierownik z Małopolski, z Mesznej obok Białej Ludwik Droziński. Przyprowadził on ze sobą do Studzienic nauczycielkę z Mesznej, pochodzącą z Kęt Antoninę Leszczyńską.
W Górze nad Wisłą pozostał na stanowisku dotychczasowy kierownik Erwin Hoffman. Był on wprawdzie z pochodzenia Niemcem, ale zżył się z Polakami, poślubił Polkę za żonę i stał się Polakiem. Dzieci swoje wychował na bardzo dobrych Polaków. Starsza jego córka za pracę dla Polski została w Katowicach skazana na śmierć. Wyroku jednak nie zdołano wykonać, bo wojska radzieckie szybko zajęły Katowice i Niemcy musieli uciekać.
W leżących o 4 kilometry na wschód od Pszczyny Jankowicach za niemieckich czasów kierownikiem szkoły był niejaki Panitz. Był on wprawdzie polskiego pochodzenia, ale przez mieszkańców Jankowic uważany był za Niemca. To też szkoła w Jankowicach pozostała bez kierownika i bez nauczycieli. W czasie wakacji inspektor szkolny przydzielił tam na nauczyciela Konrada Czoika z Ligoty od Katowic. Był to młody nauczyciel, który właśnie ukończył w Wągrowcu kilkumiesięczny kurs nauczycielski. Po przybyciu do Jankowic musiał pracować za nauczyciela i za kierownika. Był bowiem sam jeden w szkole czteroklasowej czyli w szkole w której powinno być czterech nauczycieli.
Kiedy więc przybyłem do inspektora szkolnego w Pszczynie Ryszarda Hollka, ten, zaproponował mi kierownictwo szkoły w Jankowicach. Udałem się więc do Jankowic, aby zobaczyć wioskę i szkołę. Zobaczywszy szkołę, powróciłem do inspektora, a ten dał mi pismo polecające do Kuratora szkolnego w Katowicach do wizytatora Rzemełki. Bowiem posady nauczycielskie nadawali wówczas w Kuratorium wizytatorowie.
Skoro więc zgłosiłem się u wizytatora Rzemełki, ten zaraz mianował mnie kierownikiem czteroklasowej szkoły w Jankowicach od 15 listopada 1922 roku. Nim jednak otrzymałem od inspektora w Białej Konrada Opuszańskiego zwolnienie ze stanowiska kierownika szkoły w Kobiernicach i nim załatwiłem w Kobiernicach sprawy szkolne i osobiste, upłynęło dni kilka. Do Jankowic sprowadziłem się dopiero 22 listopada 1922 roku i rozpocząłem tam urzędowanie.








Przeniesienie się na Śląsk i pierwsze dni mego pobytu w Jankowicach. (204-35)

Po przyłączeniu Górnego Śląska do Polski, potrzeba było na Śląsku dużo nauczycieli. Postanowiłem tedy przenieść się na Śląsk. Tam otrzymałem stanowisko kierownika szkoły w Jankowicach obok Pszczyny. chociaż nominację na kierownika otrzymałem od 15 listopada 1922 roku, to jednak do Jankowic mogłem sprowadzić się dopiero 22 listopada. Nie zaraz też zacząłem uczyć, bo chciałem najpierw sprowadzić rodzinę i zapoznać się z miejscowymi warunkami.
Na trzeci dzień po mym przybyciu, wpłynął list do kierownika szkoły, mający pochodzić od „czarnej ręki”. Na kopercie była niezdarnie nagryzmolona trupia główka oraz złożone na krzyż piszczele. W kopercie była kartka z napisem, abym do 24 godzin opuścił Górny Śląsk, bo w przeciwnym razie zostanę jak pies zastrzelony. Nie uląkłem się jednak tych pogróżek. List oddałem na policję, a sam udałem się do Boru Łodygowickiego, aby żonę z dziećmi sprowadzić do Jankowic, bo kiedy ja przewiozłem rzeczy z Kobiernic do Jankowic, żona moja znajdowała się u rodziców w Borze Łodygowickim. Umówiłem się wówczas z sąsiadem aby w niedzielę, na godzinę czwartą po południu przysłał po nas konie na stację kolejową do Pszczyny.
W niedzielę, zaraz po obiedzie, wraz z żoną, teściową i dziećmi wyjechaliśmy saniami od teściów na stację kolejową do Wilkowic. Ale przez całą drogę do Jankowic nie mieliśmy szczęścia. Zaledwie wyjechaliśmy od teściów, nadeszła wielka zawierucha śnieżna. Chwilami drogi zupełnie nie było widać. Jednakże szczęśliwie dojechaliśmy do stacji w Wilkowicach. Wnet też nadjechał pociąg od Żywca do Dziedzic. Stąd zaraz, jak wynikało z rozkładu jazdy, miał jechać pociąg do Katowic przez Pszczynę. Atoli w Dziedzicach spotkało nas rozczarowanie. Owego pociągu do Katowic nie było. Na stacji dowiedzieliśmy się tylko, że nie wiadomo, kiedy pociąg pojedzie. Poprzedni wykoleił się w Goczalkowicach i przez to ruch pociągów został opóźniony. Nie wiadomo więc kiedy następny pociąg do Katowic będzie mógł jechać. Nie było innej rady, jak uzbroić się w cierpliwość i czekać z dziećmi na stacji. Zabraliśmy tedy pakunki i udaliśmy się do poczekalni. Ale dzień był krótki i chmurny, więc wnet poczęło się ściemniać, a dalej nie było wiadomo, kiedy pociąg nadjedzie. Jednak po trzech godzinach doczekaliśmy się spodziewanego pociągu i dojechaliśmy do Pszczyny.
Cieszyliśmy się, że w Pszczynie wsiądziemy wygodnie do powozu i wnet będziemy w Jankowicach. Jednakże w Pszczynie spotkało nas jeszcze większe rozczarowanie. Na stacji nie było zamówionych koni. Od stacji kolejowej do szkoły w Jankowicach jest pięć kilometrów, a przed nami noc i droga zasypana po kostki śniegiem. Blisko kilometr trzeba iść przez park. Zresztą w mieście także było ciemno, bo wówczas ulic jeszcze nie oświetlano. Byliśmy w wielkim kłopocie, co począć, bowiem oprócz dzieci mieliśmy z sobą kilka dużych pakunków. Nie było jednak innej rady, jak pieszo iść do Jankowic, ale co zrobić z pakunkami? Zanieśliśmy je do państwa Leszczyńskich, którzy mieszkali niedaleko stacji. Sami zaś z dziećmi, choć późny to wieczór, udaliśmy się do Jankowic pieszo. Droga była dość uciążliwa, bo zasypana śniegiem prawie po kostki. Na szczęście nie było mrozu. Żona, po niedawnej chorobie była jeszcze słaba, a trzeba było nieść miesięczne dziecko, małego Adasia. Jednakże była z nami jej matka, więc na zmianę pomagała nieść Adasia. Ja niosłem dwuletnią córeczkę Władzię. Droga wydawała się nam bardzo długa i nużąca. Kilka razy musieliśmy odpoczywać. Szło bowiem z nami dwoje małych dzieci to jest pięcioletni nasz syn Staś i sześcioletnia siostra żony Marysia. Prócz tego mieliśmy z sobą paczki z żywnością.
Nareszcie przybyliśmy do szkoły, ale byliśmy bardzo zmęczeni. Musiała być już głęboka noc, bo w żadnym domu się nie świeciło. Byliśmy już na miejscu, ale tu spotkał nas największy zawód.
Nad naszym mieszkaniem, w budynku szkolnym, były dwa pokoje, do których schody prowadziły z naszej sieni. W pokojach tych mieszkał zastępujący dotychczas kierownika szkoły nauczyciel Konrad Czoik. Przed wyjazdem w sobotę do Mesznej powiedziałem mu, aby nie zamykał drzwi prowadzących do sieni naszego mieszkania i do jego mieszkania na poddaszu. Oznajmiłem mu, że wracam z rodziną w niedzielę wieczorem, więc nie mogliśmy się dostać do mieszkania. Skoro jednak przybyliśmy na miejsce zastaliśmy drzwi od podwórka zamknięte. W żaden sposób nie mogliśmy zbudzić śpiącego kolegi Czoika. Szczęściem, drzwi na korytarz szkolny nie były zamknięte, sale szkolne także się nie zamykały. Wprowadziłem więc wszystkich do sali szkolnej, gdzie mogliśmy nieco odpocząć. Ja zaś dalej stukałem i wołałem na kolegę Czoika, ale bezskutecznie. Nie było innej rady, jak rozbić szybę w oknie kuchni, otworzyć okno i wejść nim do środka. Tak też zrobiłem, a że miałem przy sobie klucz od drzwi prowadzących z sieni do kuchni, więc tam wszedłem. Szczęściem, że w sieni, w drzwiach prowadzących na podwórze był klucz. Otworzyłem więc owe drzwi i wprowadziłem wszystkich do mieszkania.
Przy świetle lampy, bo elektryczności wówczas w Jankowicach jeszcze nie było, zatkałem papierem dziurę w oknie i, mimo zmęczenia zabraliśmy się do gotowania wieczerzy, bo byliśmy wszyscy bardzo głodni. Chodziło tylko o przygrzanie przyniesionego z sobą jedzenia i zagotowanie wody na herbatę.
Nauczyciel Czoik przespał smacznie noc i dopiero rano dowiedział się o naszym przybyciu. Na drugi dzień poszła żona do sklepu Godzika, aby zakupić coś do kuchni. Było tam właśnie kilka kobiet które dziwiły się, że „paniuchna” taka młoda’ a już jest kierownikową. Wdały się z żoną w rozmowę, ale ta nic im nie odpowiadała. Był też tam stary Godzik, który rzekł po chwili „Wy mówicie i mówicie, a paniuchna was nic nie rozumią”. I tak też było. Język tutejszej ludności Polakowi z innych dzielnic trudno było zrozumieć. Mowa tutejsza zachowała wiele staropolskich wyrażeń. Toteż, kto pierwszy raz ją słyszał, zrazu nie łatwo było mu ją zrozumieć. Tak było i z żoną. Jednak przy pomocy Godzika załatwiła sprawy w sklepie i zaznajomiła się z sąsiadkami, które przyjęły ją przyjaźnie.
Ponieważ różnice mowy były tylko pozorne, więc też i żona wnet się z tą gwarą oswoiła i mogła z ludźmi swobodnie rozmawiać.

Warunki pracy i stan nauki w szkole w Jankwicach. (204-36)

Szkoła w Jankowicach znajdowała się w budynku stosunkowo nowym. Z dawnego budynku pozostał tylko, łączący się wspólną ścianą, parterowy budynek z poddaszem, będący mieszkaniem kierownika szkoły. Na poddaszu były dwa pokoje dla nauczyciela.
Nowy budynek był piętrowy i posiadał cztery sale naukowe, dwie na parterze i dwie na piętrze oraz cztery pokoiki, które można było przeznaczyć na kancelarię, bibliotekę oraz gabinety. Na poddaszu były cztery pokoiki na dwa mieszkania dwupokojowe dla nauczycieli.
Gdy przybyłem do Jankowic, ani do budynku szkolnego, ani do żadnej sali, nie było kluczy. I nic dziwnego. Wszak w czasach powstań budynek szkolny zajmowała policja.
Teraz tylko w dwóch salach, od rana do wieczora odbywała się nauka. W jednej sali na piętrze urzędowała dalej policja. Czwarta sala na parterze była wprawdzie wolna, ale nie miała ławek ani żadnych urządzeń naukowych. Wszystkie cztery pokoje na poddaszu zajmował wraz z rodziną przodownik Kłósko.
Na Śląsku w owym czasie dzieci były zobowiązane do uczęszczania do szkoły przez osiem lat. Toteż gdy wszedłem do najstarszej klasy, zobaczyłem prawie dorastających chłopców i dziewczęta.
Ponieważ kolega Czoik wolał uczyć dzieci starsze, przeto ja uczyłem dzieci młodsze, że zaś szkoła była czteroklasowa, a do szkoły uczęszczało osiem roczników, przeto na każdą klasę przypadały dwa roczniki. Znaczy to, że uczeń przez dwa lata uczęszczał do jednej klasy. Tylko pierwszy i drugi rocznik stanowiły oddzielne klasy, zaś na dwie wyższe klasy przypadały po trzy roczniki. Nauka była łączona, to znaczy, że gdy nauczyciel w tej samej sali miał naukę głośną, to druga klasa w tym samym czasie miała naukę cichą, czy pisanie na zadany temat, względnie ciche czytanie.
W pierwszym i drugim roku szkolnym dzieci uczyły się pisać i czytać na podstawie specjalnych elementarzy, zaopatrzonych na końcu w książeczkę rachunkową. Do wyższych klas używano również, tylko dla Śląska przeznaczonych, czytanek Komiszkego. Do rachunków były osobne książeczki. Innych podręczników do nauki nie było. Do pisania, we wszystkich klasach, używano tabliczek łupkowych i rysików. Później, już za polskich czasów, trudno było usunąć je ze szkoły. Tylko do rachunków w wyższych klasach używano zeszytów, w których pisano ołówkiem. Dwa razy w miesiącu pisano w szkole atramentem w zeszytach rachunki tudzież wypracowania polskie. W klasach wyższych jedną godzinę w tygodniu przeznaczano na pisanie w zeszytach kaligrafii, czyli pięknego pisma.
Zeszyty, w których pisano atramentem, czy też wypracowania językowe, nauczyciel zabierał do domu poprawiał klasyfikował, osobno z treści, osobno z pięknego pisma. Zeszyty te stanowiły rodzaj klasówek.
Do nauki poglądowej były w gabinetach, jeszcze z czasów niemieckich, liczne obrazy i sporo map ściennych oraz globus. Obrazy były dobre, ale wszystkie napisy były niemieckie. Można było jednak umiejętnie z nich korzystać, ale z map niewiele było korzyści, jeśli nauczyciel nie umiał po niemiecku. Dopiero po długim czasie władze szkolne przysłały do szkół fizyczną mapę Polski i polityczną Romera. Później przysłano do szkół planigloby, a jeszcze później poszczególne części świata.
W gabinecie przyrodniczym w szkole w Jankowicach było też kilka słoi z naturalnymi okazami. Była więc w słoju żmija, węże, jaszczurki, żaby i inne okazy. Niegdyś te okazy znajdowały się w słojach napełnionych spirytusem. Ale gdy w szkole mieszkała policja, wdarła się do gabinetu i ze słoi został wypity wszystek spirytus, a okazy wyschły w słojach na pieczarki.
W osobnej szkolnej salce, na parterze, zastałem bibliotekę dla dzieci. Niestety, wszystkie książki były niemieckie. Za niemieckich czasów miały one ułatwiać germanizację polskich dzieci. Teraz stały się bezużyteczne, toteż usunąłem je ze szkoły. Miałem bardzo liczną biblioteczkę własną, toteż wybrałem odpowiednie książki i darowałem je do biblioteki uczniowskiej w Jankowicach. Każdego dnia po lekcjach szedłem do biblioteki i wypożyczałem książki. A czytały je nie tylko dzieci, ale całe rodziny.

Praca nauczycieli na Śląsku nie opierała się tylko na kwestiach czysto dydaktycznych. Nauczyciele mieli także świadomość swojej roli w pracy społecznej na niwie narodowej. I trzeba przyznać iż w większości z pracy tej wywiązywali się znakomicie. W pracy swej jednak nie byli osamotnieni. Na Śląsku bowiem działały także liczne miejscowe towarzystwa narodowe oparte bądź to o kręgi byłych powstańców lub też o niezwykle popularne na tym terenie towarzystwa śpiewacze lub orkiestry amatorskie. Przypatrzmy się więc działalności tych stowarzyszeń na przykładzie relacji z pracy nauczyciela w Jankowicach.


Na 60 rocznicę objęcia Ziemi Pszczyńskiej przez Polskę (fragment z 198)

Wprawdzie Sejm Śląski przyznał nauczycielom na Śląsku płacę wyższą o 40% ale też praca nauczyciela była bardzo ciężka nie tylko w szkole. Nauczyciel polski powinien był pracować również społecznie. Bo Niemcy nie mogli się pogodzić z utratą Śląska i wszystko czynili, aby w ludności budzić niezadowolenie z należenia do Polski.
Trzeba więc było nauczycieli, którzy by pracowali dla idei, dla przywiązania ludzi do Polski.
Kiedy więc przybyłem do Jankowic, był też tu młody nauczyciel Konrad Czoik, który prowadził kółko śpiewacze „Halkę”. „Halkę” założono w Jankowicach już w czasach przedplebiscytowych, ale przyjeżdżali Polacy z Pszczyny i uczyli młodzież polskiego śpiewu. Teraz uczył śpiewu nauczyciel Czoik. A młodzież lubiła śpiewać i raz w tygodniu gromadziła się w szkole i śpiewała polskie pieśni. Bardzo dużo członków „Halki”, to byli powstańcy śląscy. Podałem im myśl, aby przy „Halce” zorganizowali kółko amatorskie do przedstawień, co też zaraz uczynili. Ponieważ w budynku szkolnym na parterze były dwie duże sale, jedna obok drugiej, więc postanowiliśmy wykorzystać je do przedstawień. Krótko przed przedstawieniem usunęliśmy ze sali ławki szkolne i przygotowaliśmy w ten sposób miejsce dla publiczności. Pozostawiliśmy jednak kilka ławek na przedzie sali i na nie pokładliśmy deski. Na tej podstawie zbudowaliśmy scenę. Między jedną salą a drugą przy scenie wybiliśmy w ścianie dziurę, tak wielką, aby aktor mógł swobodnie przejść przez nią na scenę. W dziurę tę wmurowaliśmy później rodzaj szafy o ruchomych półkach, tak, że po przedstawieniu można było trzymać w niej przybory szkolne. I nikt z obcych nie wiedział, że przez tę szafę po usunięciu półek można przejść ze sali na scenę. W czasie przedstawienia w jednej sali była scena i widzowie, a w drugiej sali aktorzy przygotowywali się do występu.
Nim kółko amatorskie zaczęło urządzać przedstawienia, nauczyciele urządzali tam przedstawienia z dziećmi szkolnymi. Tam urządzano też uroczystości szkolne i narodowe, akademie i zebrania towarzystw i publiczności.
Pierwszym przedstawieniem, jakie się tutaj odbyło były „Jasełka Rydla” na Boże Narodzenie.
Przy „Halce” została też zorganizowana orkiestra dęta, która także w szkole odbywała swe ćwieczenia.


Powróćmy teraz do cytowanych już w tej książce wspomnień o Janie Szmajduchu. Znalazłem w nich interesującą relację z powiedziałbym nietypowej działalności Związku Powstańców Śląskich w Jankowicach.

Jan Szmajduch z Jankowic (fragment z 150-37)

Z Janem Szmajduchem poznałem się wnet po przybyciu do Jankowic na stanowisko kierownika szkoły powszechnej, a więc w roku 1922. Pochodził on z zamożnej polskiej rodziny mieszkającej w Jankowicach niedaleko szkoły. Ale mnie łączyły z nim nie tyle sprawy sąsiedztwa ile wspólna praca dla Ojczyzny. Był on wielkim patriotą polskim i brał czynny udział we wszystkich trzech powstaniach śląskich.
Wnet po przyłączeniu Górnego Śląska do Polski zaczęto na Śląsku zakładać Związek Powstańców Śląskich.
Związek taki staraniem Jana Szmajducha założono też w Jankowicach. Szmajduch został jego prezesem, a ja sekretarzem. Ja wprawdzie nie walczyłem w powstaniu, bo mnie tutaj nie było, ale członkiem ZPŚ. mógł zostać każdy, kto pracował dla idei powstańczej. A że ja dla tej idei pracowałem, więc też zaraz zostałem członkiem Z.P.Ś.
Pracowaliśmy więc razem z Szmajduchem i często żeśmy się spotykali.
W potocznej mowie Szmajduch opowiadał mi wiele o walkach powstańczych i stosunkach panujących w Jankowicach. Mówił mi, że w wiosce jest jeszcze parę osób, które wysługują się Niemcom i działają na szkodę Polski. Takim szkodnikiem jest właśnie w Jankowicach Józef Kądzielnik. Szczególnie stara się on szkodzić Związkowi Powstańców Śląskich i oczernia jego członków zwłaszcza prezesa.
To też na zebraniu ZPŚ dnia 2 marca 1924 roku uchwalono nast. rezolucję.:
„Zebrani w dniu dzisiejszym na nadzwyczajnym zebraniu członkowie Związku Powstańców Śl. W Jankowicach potępiają niecne oczernianie Związku Powstańców Śl. w Jankowicach i jego Naczelnika Jana Szmajducha przez obywatela Jankowic Józefa Kądzielnika i uznają je za karygodne i szkodliwe.
Zebrani proszą przeto powiatowy Związek Powstańców Śl., aby się tą sprawą zajął i zwrócił ją na drogę sądową
A sprawa przedstawiała się następująco:
Jeden z członków Związku Powstańców w Jankowicach Franciszek Jędrysik spotkał się z Józefem Kądzielnikiem z Jankowic na głównej drodze z Jankowic do Pszczyny i szli razem do miasta. Rozmowę naprowadził Kądzielnik na Związek Powstańców i powiedział, że to nie jest samosobą, że czlonkowie są Janowi Szmajduchowi tak wierni, że to musi widocznie być za pieniądze.
O Naczelniku Związku Powstańców Janie Szmajduchu Kądzielnik wyraził się, że był w służbie policyjnej, ale go stamtąd wytrzaśli i teraz przyszedł do wsi z powrotem, założył Związek Powstańców i urządza zabawy, aby mieć z tego własną korzyść. W końcu zwrócił się Kądzielnik wprost do Franciszka Jędrysika, żeby się nie wdawał z Powstańcami i Związkiem Obrony Kresów Zachodnich, bo mu to może kiedyś w przyszłości zaszkodzić.
W Jankowicach, dnia 2 marca 1924.
Związek Powstańców w Jankowicach

Powstańcy w Jankowicach chcąc Kądzielnika powstrzymać od działalności na Korzyść Niemców, starali się go zastraszyć.
Było to w początkach przynależności Górnego Śląska do Polski a więc z końcem 1922, albo z początkiem 1923 roku. Byłem wówczas kierownikiem szkoły powszechnej w Jankowicach obok Pszczyny i mieszkałem w budynku szkolnym.
Pewnej nocy nad ranem zbudził mnie ze snu tak ogromny huk, jak gdyby w pobliżu szkoły wybuchła bomba. Od tego huku aż zatrząsł się budynek szkolny.
Dziwiłem się, co by to mógł być za wybuch, bo przecież dawno było już po powstaniu i po napadach niemieckich bojówkarzy. Górny Śląsk przyłączono już do Polski i powoli wszystko się uspokoiło. Nastały czasy normalne i na ogół dosyć spokojne.
Aż ty nagle ten straszny wybuch i to tak blisko szkoły. Słuchałem, czy więcej wybuchów nie nastąpi, ale to się już nie powtórzyło. Spałem więc spokojnie aż do rana.
Rano przybył do mnie jeden z powstańców. Był to Jan Szmajduch późniejszy prezes Związku Powstańców w Jankowicach. Pyta mi się, czym się tym wybuchem przestraszył. Nie był to wybuch przypadkowy ale celowy.
Mieszkający w Jankowicach powstańcy dobrze znali renegata Józefa Kądzielnika, mieszkającego w pobliżu szkoły. Wysługiwał się dalej Niemcom, a szkodził Polakom. Powstańcy chcieli mu pokazać, że czuwają i odstraszyć go od szkodliwej działalności. Podłożyli więc w pobliżu jego budynku dynamit i w nocy spowodowali jego wybuch. W ten sposób pokazali mu, że jeśli nie przestanie szkodliwej działalności, to mogą go ukarać. Wybuch przygotowali tak, aby nikomu nie wyrządził szkody, a tylko Kądzielnika nastraszył.
Ponieważ dom Kądzielnika znajduje się w pobliżu budynku szkolnego, przeto wybuch dynamitu tak silnie wstrząsnął budynkiem szkolnym, że wszystkich nas pobudził.


Pomimo zakorzenienia się w Jankowicach Franciszek Szczepańczyk w 1930 roku przeniósł się wraz z liczną rodziną do pobliskiego Piasku. O kulisach ten decyzji oraz o swej działalności w tej miejscowości oraz o dalszych losach mego dziadka aż do wybuchu drugiej wojny światowej dowiemy się z poniższeych relacji.


Na stanowisku kierownika szkoły w Piasku (187-1)



Na stanowisku kierownika szkoły powszechnej w Jankowicach byłem przez osiem lat, tj. od listopada 1922 roku do stycznia 1930 roku. W styczniu 1930 roku otrzymałem w drodze konkursu kierownictwo szkoły powszechnej w Piasku obok Pszczyny.
Ponieważ troje najstarszych moich dzieci, uczęszczało już do szkoły średniej w Pszczynie, a w Piasku był przystanek kolejowy, więc dzieci mogły do Pszczyny dojeżdżać pociągiem. Ponieważ na kierownictwo szkoły w Piasku ogłoszono konkurs, więc wnoisłem podanie o nadanie mi tego kierownictwa i otrzymałem je.
W Piasku zastałem już pracę pozaszkolną zorganizowaną. Bowiem w ślady szkoły w Jankowicach poszły i inne szkoły w okolicy Pszczyny. przedstawienia amatorskie urządzano już też w Studzienicach pod kierownikiem Ludwika Drozińskiego, w Międzyrzeczu pod kierownikiem Józefa Kasolika, a w Piasku pod kierownikiem Adama Dzióbka.
I towarzystwa polskie jak Związek Obrony Kresów Zachodnich, Związek Powstańców Śląskich, Towarzystwo Polek i Towarzystwo Młodych Polek już istniały. Trzeba tylko było dalej z nimi współpracować. A z urządzaniem przedstawień przez nauczycielstwo było tyle pomyślniej, że w pobliżu szkoły istniała gospoda, w której znajdowała się sala ze sceną do przedstawień.
I z biblioteką szkolną było już o wiele lepiej. Teraz już każda szkoła polska otrzymywała co pewien czas kilkadziesiąt książek dla młodzieży szkolnej. Książki te rozdzielano pomiędzy klasy i potworzono biblioteki klasowe. Każdy więc nauczyciel miał pewną ilość książek, które wypożyczał dzieciom swojej klasy.
Dla nauczycieli także zaczęto już tworzyć w szkołach biblioteki. Krakowskie Towarzystwo Czytelni Ludowych rozpoczęło tu swoją działalność. Przysłało do inspektoratu dużo książek dla nauczycieli. Książki te podzielono na tyle grup, ile było polskich szkół w inspektoracie. Tak powstała nauczycielska biblioteka wymienna.
Gdy w danej szkole nauczyciele przeczytali wszystkie książki, tedy wymieniali z nauczycielami, którzy przeczytali inną grupę książek.
W Piasku praca pozaszkolna była o tyle trudniejsza, niż w Jankowicach, że w wiosce tej było kilka rodzin niemieckich oraz kilkanaście rodzin zniemczonych Polaków. Jedni i drudzy łączyli się razem w niemieckim volksbundzie, który prowadził antypolską agitację. Domagali się oni w Piasku szkoły mniejszościowej, czyli niemieckiej.
I inne jeszcze sprawy gnębiły wówczas nauczycieli zwłaszcza w Piasku. Były to czasy tak zwanego wakacyjnego okradania nauczycieli. Wielu nauczycieli młodych przybyło na Śląsk z innych ziem Polski. Przebywając z dala od rodziny przez długi czas, tak tęsknili za rodzinnymi stronami i drogimi osobami, że chcieli jak najrychlej znaleźć się w domu. To też gdy tylko nastały wakacje, zamykali swe mieszkania i wyjeżdżali w rodzinne strony. Tak też było i w Piasku.
Przy nowej szkole w Piasku było przybudowane mieszkanie dla nauczycieli. Na parterze mieszkały dwie nauczycielki: Adela Kudówna z Tarnowa i Antonina Leszczyńska z Kęt. Nad ich mieszkaniem na poddaszu mieszkał nauczyciel Adam Sabela z Cieszyna. Wszyscy byli młodzi. To też w roku 1932, skoro tylko skończył się rok szkolny, zamknęli mieszkania i wyjechali do rodziny. Zauważył to jakiś opryszek i usiłował wedrzeć się do mieszkania nauczycielki Leszczyńskiej. Ale mieszkanie to było zamknięte na zwykły zamek i na bezpiecznik. Jednakże jedne drzwi tego mieszkania prowadziły do sali szkolnej. Wówczas opryszek ów włamał się do sali szkolnej. Tam w drzwiach do mieszkania pani Leszczyńskiej wyrżnął nad zamkiem dziurę i wszedł do prywatnego mieszkania. Widocznie czuł się tam bezpieczny, bo w tym mieszkaniu urządził mieszkanie dla siebie. W dzień spał w pokoju w łóżku nauczycielki, a gdy wstał w kuchni na maszynce spirytusowej, którą się pani Leszczyńska posługiwała, gotował sobie z zapasów nauczycielki jedzenie. W dzień więc jadł i spał, a w nocy wychodził na łowy. Ginęły nauczycielom w okolicy różne wartościowe rzeczy, a w Studzienicach nauczycielowi Gandorowi zginęło nawet nowe ubranie. Nikt jednak nie mógł wpaść na trop złodzieja. A złodziej ten nie omieszkał też nawiedzić znajdującego się na poddaszu w szkole w Piasku mieszkania nauczyciela Sabeli.
Wakacje już się kończyły, a złodziej jeszcze buszował po zamkniętych mieszkaniach nauczycielskich. I zdarzyło się, że nauczyciel Sabela już przyjechał, ale nie poszedł wprost do domu, lecz zatrzymał się w Pszczynie aż do wieczora. Kiedy po schodach szedł do mieszkania, zobaczył przy świetle latarki elektrycznej, że z jego mieszkania właśnie wyszedł obcy mężczyzna. Zaraz domyślił się, że to złodziej. A Sabela był rosłym, silnym i odważnym mężczyzną. Nie namyślając się wiele, wyjął z kieszeni klucz od mieszkania i mierząc nim do piersi złodzieja, krzyknął głośno: „Ręce do góry!” Przestraszony złodziej podniósł ręce do góry a, wtemczas Sabela ujął go z tyłu za kołnierz i zaprowadził do najbliższego domu, do gospodarza Kojzarka. Tam zatrzymano złodzieja i wezwano policję, która też po chwili przybyła i aresztowała złodzieja. Pokazało się, że jest to pomocnik jubilera z Katowic.
Tak więc, jakby na ironię złotnik katowicki okradał głodomorów, czyli nauczycieli w okolicy Pszczyny.


Kiedy byłem kierownikiem szkoły w Piasku, założono w Katowicach prywatny Instytut Pedagogiczny, który po dwóch latach otrzymał prawo publiczności i dawał uniwersyteckie wykształcenie. Nauka odbywała się w godzinach popołudniowych cztery razy w tygodniu. Opłata za naukę wynosiła 20 zł miesięcznie.
Ponieważ do przystanku kolejowego miałem kilka minut drogi, przeto zapisałem się na Instytut Pedagogiczny, bo właśnie w roku 1932 rozpoczynał się drugi turnus. Na studia dojeżdżałem regularnie. Ale władze szkolne nie czyniły mi w pracy szkolnej żadnego ułatwienia w ciągu całych studiów. Nie otrzymałem ani jednej godziny zniżki. Nawet na przygotowanie się do egzaminów i na ich zdawanie nie otrzymałem ani jednej wolnej godziny. Jako kierownik miałem 28 godzin tygodniowo. Oprócz tego musiałem odbywać hospitacje nauczycieli. I od pracy pozaszkolnej też nie mogłem się uchylać. Odbywałem więc wyższe studia w bardzo ciężkich warunkach. Warunki te w 1933 jeszcze się pogorszyły.

Na stanowisku kierownika Szkoły Powszechnej w Czarkowie (187-2)

W roku 1933 znów w drodze konkursu kierownictwo szkoły powszechnej w Piasku nadano innej osobie. Wobec tego mnie przeniesiono na równorzędne stanowisko do Czarkowa.
Czarków to wioska czysto polska ale leży 5 km od Pszczyny. a ja musiałem jeszcze przez rok dojeżdżać do Katowic, aby skończyć studia.
A czasy te, to czasy dla Polski bardzo krytyczne, czasy szerzącego się bezrobocia. A to ciężkie położenie Polski wykorzystywali Niemcy, których w Polsce, a zwłaszcza na Śląsku było bardzo dużo. W Czarkowie w książęcych lasach był leśniczym Hönig zagorzały Niemiec. Dawał on w lesie pracę i zarobek ludziom, ale musieli należeć do volksbundu. I tak w czysto polskiej wiosce został założony volksbund. Kto wstąpił do volksbundu, to jeśli nie pracował, otrzymywał stałą zapomogę z Niemiec. Niektórzy też czarkowianie wyjeżdżali do Niemiec i tam otrzymywali pracę. W takich warunkach propaganda niemiecka szerzyła się coraz więcej. Trzeba jej było przeciwdziałać.
Naczelnik gminy Czarkowa Jan Liszka i nauczycielstwo czynią wszystko, co mogą, aby przeciwdziałać niemieckiej propagandzie. A wskutek działalności leśniczego Höniga volksbundowcy postępują coraz zuchwalej i nawet domagają się założenia szkoły mniejszościowej.
I wójt i nauczycielstwo też nie ustawali w pracy. Starano się ludzi mniej uświadomionych przywiązać do Polski. Zwoływano więc ludzi na zgromadzenia oświatowe, urządzano akademie i uroczystości narodowe oraz urządzano przedstawienia z młodzieżą szkolną i pozaszkolną. Aby ludziom dać zarobek poczęliśmy się wraz z wójtem starać o wybudowanie nowej szkoły. I to nam się udało. Władze wojewódzkie rozpoczęły w Czarkowie budowę nowej szkoły. Ludzie mieli więc zarobek.
W tym czasie rozpoczęto też budowę linii kolejowej z Żor do Pszczyny, która prowadziła przez Czarków. Propaganda niemiecka nie odnosiła też wielkiego skutku. Do założenia szkoły niemieckiej nie doszło. Budowano zaś bardzo ładną nowoczesną szkołę, jakiej nigdzie w okolicy nie było.
Ale ja stałem się Niemcom solą w oku i postanowili mnie unieszkodliwić. Wiedzieli, że uczęszczam na Instytut Pedagogiczny do Katowic i wracam późnym wieczorem z pociągu z Piasku do domu. Urządzili więc pewnego razu na mnie napad. Z przystanku kolejowego w Piasku do Czarkowa prowadziła droga częściowo przez las, a przy Czarkowie przez pola, gdzie na dużej przestrzeni nie było żadnych domów.
14 grudnia 1933 roku dzień był tak mroźny i zimny, że kto nie musiał, nie wychodził z domu. Ja jednak pojechałem do Katowic na Instytut Pedagogiczny. Ale gdym wracał wieczorem i wysiadłem z pociągu nie było nikogo, z kim mógłbym pójść do Czarkowa. Szedłem więc sam. Wiatr wprawdzie nie był wielki, ale mroźny i dął mi w twarz tak, że utrudniał pośpiech.
Gdy wychodziłem z lasu zauważyłem, że ktoś w lesie chrząknął, ale się nie poruszał. Zdziwiłem się, kto na taki zły czas może być w lesie. Wyglądało to jednak jak gdyby ktoś załatwiał naturalną potrzebę i dlatego się ukrył. Ja jednak przeczuwałem niebezpieczeństwo i przyśpieszyłem kroku. Gdy od tego miejsca oddaliłem się więcej niż o sto kroków, posłyszałem, że ktoś za mną szybko biegnie. Wiedziałem, co to znaczy. Ktoś na mnie czatował i teraz chce mnie obić, a ja nie miałem nic oprócz pięści, aby się bronić. Począłem więc uciekać. A biegłem tak szybko, że nawet polski biegacz Kusociński, by mnie nie dogonił. A jednak przestrzeń mną, a goniącym mnie stawała się coraz mniejsza. Ale też i domy czarkowskie były blisko. I w tych oknach błyszczały światła. Pomyślałem sobie, że gdyby mnie teraz napadł to będę się bronił pięściami, będę gryzł i krzyczał, więc ludzie usłyszą i przybędą mi z pomocą. Ale już też byłem tak zmęczony, że nie mogłem zrobić ani kroku. Usunąłem się tedy z chodnika na środek drogi i stanąłem. A goniący mnie też zwolnił kroku, odwrócił się ode mnie schował twarz w wysoki kołnierz płaszcza i przeszedł obok mnie. Nie miał przy domach odwagi mnie napadać. Powiedziałem jednak do przechodzącego: „Ale mnie pan nastraszył!” On jednak nic nie odpowiedział i szybkim krokiem się oddalił. Nie poznałem go, ale przypominał mi dorosłego syna leśniczego Höniga.
Wyszedłem tedy z zasadzki szczęśliwie, ale zgubiłem kapelusz, bo wiatr zerwał mi go z głowy. Zaraz też kupiłem sobie tęgą laskę plebiscytówkę i z nią odtąd jeździłem do Katowic na Instytut Pedagogiczny.



Nauczyciel, a zwłaszcza kierownik szkoły na wsi narażony był także na napady band rabunkowych. Ponieważ był on w gminie znaczniejszą osobą, przeto bandy myślały, że będą miały u niego co zrabować. Tak też napad rabunkowy urządziła banda Cyganów i na nasze mieszkanie w szkole w Czarkowie. Było to w lecie 1634 roku.
Pewnego dnia pod koniec sierpnia 1934 roku w czasie mojej nieobecności w domu przybyły do nas trzy Cyganki. Obdarowane przez żonę jałmużną nie odeszły, ale dalej żebrały natrętnie o coraz to nowe datki. A przy tym bacznie rozglądały się po całym mieszkaniu. Nie mogąc się ich pozbyć, żona wyprosiła je za drzwi. Odchodząc zagniewane, powiedziały do żony: „Pani nas sobie popamięta!”
W nocy zbudził nas strzał w pobliżu domu. W dzień pokazało się, że zginął nam wierny stróż – pies. A więc zastrzelił go ktoś w nocy.
Zbliżał się pierwszy wrzesień 1934 roku. Jako kierownik szkoły w pierwszym dniu każdego miesiąca pobierałem w Urzędzie podatkowym w Pszczynie pieniądze dla wszystkich nauczycieli w Czarkowie.
W nocy z ostatniego sierpnia na 1 września 1934 roku zbudziła mnie żona i powiada: „Idź do saloniku i zobacz, co się tam stało, bo słyszałam, że jakieś osoby chodziły pod okna. A kiedy Bronuś zaczął płakać i zaświeciłem lampę, kilka osób uciekło spod okien saloniku. Słyszałam, jak biegły przez ogród i przeskakiwały przez płot”. Ja jednak byłem tak zaspany, że nie chciało mi się wstać, więc powiedziałem żonie: „Jeśli byli to złodzieje, to już uciekli. Przecież sam ich nie chwycę.” Wkrótce zasnąłem, ale żona czuwała przy małym dziecku. Rano pokazało się, że w saloniku nikogo nie było.
Śniadaniu poszedłem do Pszczyny do Urzędu podatkowego, aby podjąć pieniądze dla nauczycieli w Czarkowie. Po drodze spotkałem kolegę z Miedźnej Taskę. Ten pyta mi się, czy wiem, co się stało w Ćwiklicach. Ponieważ nie wiedziałem, tedy powiada: „Dziś rano jechał z Pszczyny do Miedźnej listonosz i wiózł pieniądze do wypłaty urzędników w Miedźnej. Z nim jechał policjant, który miał pilnować, by nikt tych pieniędzy listonoszowi nie zabrał. Gdy za Ćwiklicami wjeżdżali do lasku, pilnowało na nich ukrytych w rowie przydrożnym dwóch Cyganów. A gdy listonosz z policjantem wjechali do lasku, zastrzelili ich. Zabrali listonoszowi teczkę z pieniędzmi i uciekli do lasu. W sąsiednich Studzienicach spotkali w lesie gajowego. Obawiając się, aby ich nie zdradził, zastrzelili go także.”
Nie wiedziałem, że te strzały miała banda Cyganów przygotowane na mnie. Bowiem banda ta przypuszczała, że ostatniego sierpnia przyniosę z Urzędy pocztowego pieniądze na wypłatę nauczycielom pensji, to w nocy mi ją zabiorą. Że tak było, pokazało się dopiero w śledztwie. Banda ta bowiem wnet została aresztowana.
Po niejakim czasie przyjechało do szkoły w Czarkowie samochodem dwóch policjantów śledczych. Przywieźli ze sobą kilkunastoletniego Cygana, który należał do tej bandy i brał udział w napadzie na nasz dom. Opowiadał, że powzięto plan aby obrabować nasze mieszkanie. Kiedy jednak świecili latarką przez okna do mieszkania, widzieli, że w każdej izbie śpią ludzie. Tylko w ostatnim pokoju nie było nikogo. „Tam postanowiliśmy – mówił Cygan – wejść oknem. Aby nie spowodować hałasu, zaczęliśmy tym oto nożem, który mam w ręce, usuwać kit, by wyjąć całą szybę, otworzyć okno i wejść do pokoju. Kiedy już zaczęliśmy kit zeskrobywać, w drugim pokoju zapłakało dziecko i zaświecono lampę. Wówczas rozeszliśmy. Kilku nas poszło do Radostowic i tam w ogrodzie narwaliśmy jabłek. Dwóch zaś z naszej bandy udało się do Ćwiklic. Tam zabili listonosza i policjanta, zabrali teczkę z pieniędzmi, uciekli do lasu, a gdy w studzienickim lesie spotkali gajowego, zastrzelili go.” Tak mówił młody może dwunastoletni Cyganek.
Tak więc uniknęliśmy rabunku, a może i śmierci, dzięki kilkumiesięcznemu dziecku, które w sam raz zdołało zapłakać.
Dużo jednakże upłynęło czasu zanim skończyła się rozprawa sądowa. A rozprawa ta odbyła się w Pszczynie. Wyrok jednak był bardzo łagodny. Obaj mordercy otrzymali po dwa lata więzienia, a resztę członków tej cygańskiej bandy rabunkowej uniewinniono. Wszyscy dziwili się tak łagodnemu wyrokowi. Jak to? Napad rabunkowy i zamordowanie pełniących służbę trzech urzędników państwowych i wyrok skazujący morderców na dwa lata więzienia? I ja się temu dziwiłem. Wnet jednak to zrozumiałem. Bo gdy w roku 1939 Niemcy zajęli Pszczynę, pokazało się, że sędzia Stencel i kilku urzędników sądowych w Pszczynie było szpiegami niemieckimi i już dawno wysługiwali się Niemcom.



A w Czarkowie nauczyciele pracowali dalej na niwie narodowej. Oprócz istniejących dotąd związków młodzieżowych i związków dorosłych, zorganizowano wśród młodzieży szkolnej Zuchów i Harcerzy. Zorganizowano w szkole nie tylko oddział męski ale i żeński Związku Harcerstwa Polskiego. Oddział „Harcerek” prowadziła nauczycielka Sylwia Nawrotkówna. Kiedy wezwano ją do Pszczyny na stanowisko „Hufcowej” w Czarkowie harcerkami opiekowała się dalej Marta Bączkówna.
Do tego wszystkiego przybyła dla nauczycieli w Czarkowie nowa praca. Ukończono tu nową szkołę i naukę w niej rozpoczęto, jak we wszystkich szkołach z początkiem września 1936 roku. Ale według ówczesnego zwyczaju budynek szkoły trzeba było uroczyście poświęcić. Poświęcenie to odbyło się rzeczywiście bardzo uroczyście, ale dopiero za dwa tygodnie t. j. 13 września 1936 roku.
Już w sobotę 12 września zbudowano pod jedną ze ścian tego budynku, przed którą rozlegały się szerokie błonia, zbudowano ołtarz polowy, bo uroczystość poświęcenia miała rozpocząć się Mszą św. polową. Przed ołtarzem ustawiono kilka szeregów krzeseł dla przedstawicieli władz wojewódzkich i powiatowych oraz poważniejszych gości.
Dzień 13 września – niedziela był pogodny i ciepły. To też na tę niezwykłą uroczystość przybyła ludność z całej okolicy bardzo licznie i zajęła miejsca na błoniach. Bliżej ołtarza ustawiono dzieci szkolne, które przybyły tu ze wszystkich szkół pobliskich wiosek, wraz z nauczycielami.
Krótko przed wyznaczonym czasem zaczęli przyjeżdżać przedstawiciele władz. Wszyscy przechodzili przez powitalną bramę, poczym zajmowali miejsca na krzesłach przed ołtarzem.
Gdy przyjechał Pan Wojewoda Śląski Michał Grażyński, w bramie triumfalnej powitała go uczennica kl. VII Jadzia Rychłowna następującym wierszem.:

„Włodarzu śląskiej krainy,
starej ziemicy Piastowskiej,
u progu tej szkoły nowej
my małe, szkolne dzieciny
witamy Cię.
Żeś tę naszą wioskę małą,
Zaszczycił Swą obecnością
Że nas darzysz swą miłością,
Sercem całym, duszą całą
Kochamy Cię!

Byś wstąpił w szkoły tej progi
Jak władca do Swej własności,
Sercem drgającym z radości
Prosimy Cię!”

Przybył też z Katowic pan kurator szkolny Kupczyński i pan wizytator Pszczółka. Z Pszczyny przybył pan starosta Jarosz, inspektor szkolny Linca, komendant policji, dyrektor seminarium nauczycielskiego Leon Leszczyński, kierownik szkoły powszechnej Alojzy Hes oraz przedstawiciele wszystkich polskich szkół w Pszczynie.
Wreszcie przyjechał z Pszczyny ksiądz dziekan Mateusz Bielok i rozpoczęła się Msza św. W czasie Mszy św. ksiądz dziekan wygłosił okolicznościowe kazanie.
W czasie Mszy św. nastąpiło poświęcenie budynku szkolnego o odpowiednie przemówienia władz szkolnych. Przemawiałem i ja, jako kierownik szkoły.
Uroczystość zakończyła się swobodnym zwiedzaniem budynku szkolnego, poczem goście się rozjechali, a dzieci zmęczone parogodzinną uroczystością wracały do domu.
Na szczycie szkoły powiewała widna z daleka chorągiew białoczerwona i świadczyła o polskości tej wioski.




Były jednak różne okoliczności, które skłoniły mnie do opuszczenia Czarkowa i do przeniesienia się do Pszczyny. najważniejsza rzecz to wychowanie i wykształcenie dzieci. Mieliśmy sporą gromadkę dzieci i chcieliśmy im dać odpowiednie wykształcenie w Pszczynie było kilka szkół średnich, do których uczęszczało już troje naszych dzieci. Ale do szkoły miały 6 kilometrów pagórkowatej, kamienistej drogi. Dojeżdżały na rowerach, ale było to ciężko. Szczególnie w zimie, czy w razie ulewy trudno się było dostać do Pszczyny, czy wrócić do domu. Postanowiłem tedy zrzec się kierownictwa szkoły w Czarkowie, a poprosić o posadę w Pszczynie. Ale w Pszczynie kierownictwa nie było. Przyjąłem tedy stanowisko nauczyciela przy szkole Nr1. ale przeniosłem się do Pszczyny dopiero w listopadzie 1936 roku. Nie mogłem bowiem w Pszczynie znaleźć mieszkania. Polacy w Pszczynie odpowiedniego mieszkania do wynajęcia nie mieli. Niemcy zaś nie chcieli wynająć mieszkania polskiemu nauczycielowi.


Na stanowisku nauczyciela w Pszczynie (Stosunki Szkolne w Czasie Miedzywojennym w Pszczynie) (187-3)

Szkoła podstawowa, którą przed zajęciem Górnego Śląska przez Polskę jako niemiecką, zaraz po przyłączeniu Górnego Śląska do Polski zamieniono na polską Nr 1. kierownikiem jej został przybyły tu ze Śląska Cieszyńskiego Alojzy Hess. Szkoła ta mieściła się w stojących w równej linii, a oddalonych od siebie o kilkadziesiąt metrów w dwóch piętrowych budynkach.
Uczęszczały teraz do niej nie tylko dzieci polskie, ale też dzieci niektórych Niemców, godzących się z obecnym stanem i ustosunkowanych do Polski lojalnie.
Na przedmieściu Pszczyny znajdowała się teraz również szkoła polska w dużym piętrowym budynku – szkoła Nr2. kierownikiem jej był Manzel. Pozostał on tu z czasów niemieckich, bo uważał się za Polaka. Był w tej szkole też nauczyciel Netter, który pozostał tu z czasów niemieckich. Był on wprawdzie Niemcem, ale umiał po polsku i uczył w szkole polskiej jako lojalny nauczyciel polski. W szkole tej uczyły jeszcze dwie nauczycielki Polki: Hałatkówna i Dzióbkówna. Obie pochodziły z Kęt i przybyły tu zaraz po objęciu Górnego Śląska przez Polskę tj. w roku 1922.
Po założeniu w Pszczynie Seminarium nauczycielskiego, założono też przy nim szkołę ćwiczeń, której kierownikiem był Woliński.
Były więc w Pszczynie 3 szkoły powszechne.
Niemcy posiadali w Pszczynie szkołę mniejszościową i niemieckie prywatne gimnazjum. Mieściło się ono w budynku znajdującym się bezpośrednio przy kościele parafialnym, wprost naprzeciw głównych drzwi kościoła. Krótko przed wojną wybudowali Niemcy przy ulicy Kościuszki wspaniały, nowoczesny budynek i pomieścili w nim swoje szkoły. Nie przypuszczali, że wnet przyjdą czasy iż w budynku tym będą uczyć się dzieci polskie.
W tych czasach istniały też jeszcze na Śląsku szkoły wyznaniowe. W Pszczynie istniała szkoła ewangelicka, której kierownikiem był nauczyciel przybyły tu ze Śląska Cieszyńskiego Pilch.
Ponieważ wówczas było w Pszczynie dużo Żydów, przeto i oni posiadali tu swoją szkołę wyznaniową czyli Hajder.



Odziedziczony po Niemcach budynek gimnazjalny po przyłączeniu Górnego Śląska do Polski, a więc od roku 1922 służył do nauki dzieciom polskim nie tylko z Pszczyny i z okolicy, ale z całej Polski. Bowiem polscy panowie i magnaci jak Dzieduszyccy, Radziwiłłowie, Koniecpolscy i inni uznali gimnazjum pszczyńskie za swoją uczelnię. W tym gimnazjum kształcili swoich synów. Tu mieli osobny duży budynek, położony w pięknym położeniu przy Alei Kościuszki, przeznaczony na internat dla ich synów. Zarządcą tego internatu i wychowawcą synów magnackich uczęszczających do pszczyńskiego gimnazjum był profesor Wacław Iwanowski, a po jego śmierci profesor Grzybowski.
Pierwszym dyrektorem pszczyńskiego gimnazjum był Kost...
Budynek gimnazjum pszczyńskiego znajduje się w pobliżu stacji kolejowej, a swym podwórzem i ogrodami łączy się z ulicą, która oddziela go od stacji kolejowej. W tym budynku wszystkie moje dzieci otrzymały wykształcenie.
W Pszczynie w pobliżu byłych koszar wojskowych istniało też gimnazjum żeńskie, które później połączono z gimnazjum męskim i gimnazjum męskie zamieniono na koedukacyjne.
Seminarium nauczycielskie znajdowało się w dwóch poniemieckich budynkach leżących niedaleko za budynkiem sądowym w stronie południowej. W jednym budynku odbywała się nauka kandydatów na nauczycieli, a drugi budynek służył za szkołę ćwiczeń w której kandydaci odbywali praktykę i za internat. Pierwszym dyrektorem seminarium nauczycielskiego był Przysiecki. Seminarium to wychowało nauczycieli, którzy później położyli duże zasługi, a wielu z nich za okupacji niemieckiej cierpiało w obozach koncentracyjnych, a nawet złożyło w ofierze za Polskę swe młode życie.

Poza powyższymi relacjami zachowało się wiele wspomnień mego dziadka dotyczących okresu międzywojennego. Nie jestem w stanie przytoczyć ich wszystkich. Jednak wybrałem kilka z nich, nie ukrywając iż często kierowałem się ich walorami humorystycznymi. Jedną z zabawniejszych historii jest ta przytoczona poniżej. Osobiście uzmysławia mi ona ogrom zmian dokonanych w mentalności ludzi w XX wieku. Jednak ostrożnie to właśnie historia uczy nas iż nie powinniśmy patrzeć w wyższością na lata minione ponieważ pomimo zmian dokonujących się w otaczającej nas technice, pod względem odczuć i zachowania wiele nie różnimy się od naszych przodków.


Przygoda Pawła Krzepiny z Jankowic z samolotem(163-23)

Było to z końcem sierpnia 1923 roku. Pewnego dnia po południu szliśmy z żoną za sprawami z Jankowic do Pszczyny główną szosą. Minęliśmy już Jankowice i weszliśmy na teren Pszczyny, gdy zobaczyliśmy, że w pobliżu domu Kani stojącego po lewej stronie szosy w pobliżu toru kolejowego sporą gromadę ludzi.
Za stodołą Kani na ściernisku stał samolot. Ludzie więc idący szosą zbiegli się tam, bo każdy chciał z bliska samolot obejrzeć. A na owe czasy była to rzadka okazja.
Po drodze dowiedzieliśmy się, że to syn Kani służy w polskim lotnictwie i on to, przejeżdżając nad Pszczyną chciał odwiedzić rodziców. Wylądował więc na ściernisku za stodołą rodzinnego domu i wstąpił do rodziców. A w tym czasie ludzie pragnący z bliska zobaczyć samolot gromadnie zbiegli się do niego. Kto tylko przechodził szosą, nie mógł oprzeć się pokusie, aby zboczyć z drogi i podejść do samolotu. I muśmy także powzięli zamiar, aby za innymi tam się udać, byliśmy jednak jeszcze dość daleko, gdy pilot wyszedł z domu, rozruszał własnoręcznie śmigło, wsiadł do samolotu i powoli zaczął jechać po ściernisku. Za chwilę zaczął unosić się w górę. Wtem usłyszeliśmy wielki krzyk stojących na ściernisku osób. Zobaczyliśmy też, z samolotu coś zwisa. Gdy samolot podniósł się już na jakie 3 do 4 metrów, owe coś spadło na ściernisko.
Pokazało się, że to nasz sąsiad z Jankowic Paweł Krzepina, gdy samolot nieco podniósł się do góry, podbiegł pod samolot i uczepił się podwozia. Ludzie zaczęli krzyczeć z przerażenia i wołać na niego, aby puścił. A on sam przerażony bał się puścić i nie wiedział, co ma zrobić. A samolot z wolna począł się wznosić coraz wyżej. Zaś pilot nie wiedział o niczem. Wreszcie Krzepina przestraszony zdobył się na odwagę i puścił się podwozia. Spadł na ściernisko. Szczęściem samolot nie był jeszcze wysoko, a ściernisko nie było twarde. To też Krzepina niewiele się potłukł. Teraz dopiero uprzytomnił sobie, co by to było, gdyby się był puścił samolotu nieco później. Bo samolot teraz szybko począł unosić się do góry.

Byle wyżej (163-29)

Żył w Piasku obok Pszczyny między pierwszą a drugą wojną światową pewien zdolny, ale zarozumiały młodzieniec. Chociaż nie posiadał odpowiedniego wykształcenia postanowił zdobyć w społeczeństwie wyższe stanowisko. To też w myśl hasła: „byle wyżej”, próbował piąć się w górę.
I szczęście mu sprzyjało.
Bowiem po ukończeniu szkoły powszechnej został sekretarzem w gminie w Piasku, otrzymał zajęcie pisarczyka w starostwie w Pszczynie, po zdobyciu pewnej praktyki , został sekretarzem w magistracie w Pszczynie. Zdobył więc stanowisko urzędnika. Ale dalsze wznoszenie się w górę utrudniał mu brak odpowiedniego wykształcenia. Sama praktyka nie wystarczała choćby i przy największej chęci. Do tego karierę jego utrudniło mu jego lekkomyślne postąpienie.
Były to czasy ogólnego kryzysu gospodarczego w świecie, który nie ominął tajże Polski, a więc i miasta Pszczyny.
Magistrat pszczyński, mając uszczuplone dochody postanowił obniżyć nieco płacę swym urzędnikom.
A wspomniany młodzieniec z Piasku zakochał się właśnie w uroczej dziewczynie i postanowił poślubić ją za żonę. Przydałaby się więc większa płaca, a tymczasem, jak na nieszczęście, magistrat uchwalił obniżkę płac.
Zaślepiony partyjną polityką młodzieniec ów przyczynę wszelkiego zła na Śląsku widział w przybyszach z innych dzielnic Polski, których zwał gorolami.
I w radzie miasta Pszczyny, która uchwaliła obniżkę płacy zasiadał też gorol majster stolarski Treszczyński. Wprawdzie on urodził się i wychował na Śląsku, ale ojciec jego pochodził z Małopolski z Kęt. Był więc zdaniem tego młodzieńca gorolem. To wystarczyło, aby stał się przedmiotem nienawiści i zemsty.
Pewnego razu, mianowicie 1 czerwca 1932 roku późnym wieczorem zgłosił się na policji w Pszczynie znany młodzieniec i oświadcza, że jest mordercą.
-Dlaczego morderca?- pyta się policjant.
-Bo zabiłem człowieka.- odpowiada przybyły,
-Kogo? Gdzie? Jak?- padają pytania.
-Treszczyńskiego, radnego miasta.
- A dlaczego?
-Bo to gorol. Gorole przyszli na Śląsk i chleb nam odbierają. On też głosował w magistracie, aby urzędnikom obniżono płacę.
Spisano protokół, z którego wynikało, że młody urzędnik magistratu pszczyńskiego J.O. z Piasku, wyszedłszy wieczorem z gospody w Pszczynie, napotkał radnego miasta Pszczyny majstra stolarskiego Treszczyńskiego i chciał się na nim zemścić, bo ten gorol głosował, aby urzędnikom magistratu obniżono płacę. Oddał do niego kilka strzałów. Widząc, że napadnięty się przewrócił, uciekł do parku. Sumienie jednak nie daje mu spokoju, więc zgłasza ten wypadek policji.
Osadzono go więc na noc w areszcie. Na drugi dzień rano policjant udał się do domu Treszczyńskiego i zastał go leżącego w łóżku.
-To pan jeszcze żyje?- pyta policjant.
-Wszak widzisz pan, że żyję-odpowiedział Treszczyński.
-To pan jest lekko ranny, czy ciężko?- pyta dalej policjant.
-Wcale nie jestem ranny- odpowiada Treszczyński- Ale dlaczego się pan pyta?
-Bo na pana urządzono zamach.
-Nic o tym nie wiem.
-Zgłosił się wczoraj wieczorem na policji pewien młodzieniec z Piasku-mówił policjant- i oświadczył, że pana zabił.
-A jakże on wygląda?- zapytał Treszczyński.
-Jest średniego wzrostu, dosyć barczysty, kulawy na lewą nogę.
-Ach!- przerwał policjantowi Treszczyński- Przypominam sobie. Wczoraj późnym wieczorem, gdym przechodził przez rynek słyszałem strzały. Ale pomyślałem, że ktoś sobie popił i zabawia się strzelaniem w powietrze. I wcale się nie przewróciłem. Potem widziałem, że jakiś kulawy mężczyzna ucieka w stronę parku. I nic więcej.
I nic więcej- powtórzył policjant- A to pana chciano zastrzelić.
I bylby zarozumiały młodzieniec wspiął się wysoko, bo aż na szubienicę, gdyby nie opuściło go szczęście i gdyby zamach się udał.

We wspomnieniach mego dziadka znalazłem także interesującą relację dotyczącą zapomnianego już wydarzenia z życia szkoły Nr 1 w Pszczynie. Czytając tą relację zawsze zastanawiałem się jak potoczyły się losy opisanych tu osób w nadchodzącej drugiej wojnie światowej i kto wie czy te wydarzenia nie były dla nich jednymi z ostatnich miłych przeżyć w swym życiu. W takich chwilach najbardziej cenię wspomnienia mego dziadka gdyż są one niczym stary aparat fotograficzny zatrzymujący w swym obiektywie chwile których już nie ma a o których często nie zdawaliśmy sobie sprawy.

Dzieci bełskie w Pszczynie (163-34)

Dzieci klasy szóstej szkoły podstawowej Nr 1 w Pszczynie od kilku lat korespondowały z dziećmi szkoły powszechnej w Bełzie. Skutkiem tych korespondencji było zaproszenie dzieci 6 kl. szkoły w Bełzie do Pszczyny. dzieci te przybyły do Pszczyny we wtorek 23 maja 1939 roku wieczorem. Po drodze zatrzymały się w Krakowie i zwiedziły to miasto.
Dzieci te po przybyciu do Pszczyny pozabierano do rodzin kolegów i koleżanek na kilkudniowy pobyt.
W następnym dniu po południu dla dzieci tych odbył się w budynku szkolnym uroczysty wieczorek na który przybyły też dzieci kl. V „Sióstr Hildegardek” z Białej. Wieczór ten wypełniono śpiewami, tańcami i deklamacjami. Przybył też nań śląski literat Gustaw Morcinek i opowiedział dzieciom trzy bajki.
Wieczór ten dostąpił uczestnikom dużo wrażeń. Stanowił on symboliczne zbratanie kresów wschodnich Polski z kresami zachodnimi.
W następnych dniach tj. 25 i 26 maja dzieci bełskie wraz z dziećmi kl. 6 z Pszczyny zwiedziły Zaolzie. W sobotę tj. 27 maja zwiedziły też razem Katowice.
W dzień Zielonych Świątek tj. 28 maja dzieci bełskie zaprosił do siebie na obiad proboszcz pszczyński ksiądz Mateusz Bielok.
W dniu tym po podwieczorku w szkole Nr 1. dzieci bełskie z płaczem żegnały się z koleżankami, kolegami i z panem nauczycielem Korzeniem wychowawcą kl. VI. i udały się odprowadzone przez ludność pszczyńską na stację kolejową, bo o godzinie 7 wieczorem odjeżdżały koleją do Bełza.


Któż w tych chwilach myślał o zbliżającej się burzy która na zawsze zmieni życie mieszkańców Pszczyny a miasto Bełza oderwie z granic Polski. Wojna jednak wisiała w powietrzu nikt jednak nie przewidywał ogromu cierpień z nią związanych.







V.
DRUGA WOJNA ŚWIATOWA W ZAPISKACH MEGO DZIADKA


Okres drugiej wojny światowej zajmuje bardzo doczesne miejsce we wspomnieniach mego dziadka. Gruntowne prześledzenie losów mieszkańców Pszczyny w oparciu o te materiały wymaga osobnego opracowania. Ja tymczasem podejmuję się teraz przedstawić co ciekawsze moim zdaniem relacje z tego okresu.
Jak już przeczytaliśmy w życiorysie Franciszka Szczepańczyka okres września 1939 roku spędził poza Pszczyną. Jednak bardzo ciekawe relacje dotyczące tego okresu możemy znaleźć w cytowanych już w tym opracowaniu wspomnieniach Stanisława Ringwelskiego, które zostały zanotowane przez mego dziadka w początkach lat siedemdziesiątych i rozjaśniają nam kilka aspektów z początków wojny. Jednym z nich jest kwestia tzw. krwawej łaźni w Pszczynie która niestety do dzisiaj funkcjonuje w świadomości wielu historyków a która jak się okazuje była wymysłem hitlerowskiej propagandy. Zapoznajmy się więc z tą oraz innymi historiami z tych trudnych dni.

Jak odbyło się wkroczenie Niemców do Pszczyny w 1939 roku. (150-9, 163- 42)

W sobotę 12 grudnia 1970 roku odwiedziłem p. Stanisława Ringwelskiego i przez kilka godzin rozmawialiśmy o różnych sprawach narodowych.
A jak właściwie przedstawia się sprawa z wkroczeniem wojska niemieckiego do Pszczyny w 1939 roku? – zapytałem.
Wczesnym rankiem 2 września 1939 roku – mówił Ringwelski – byłem w szpitalu miejskim w Pszczynie i tam wraz z doktorem Busym spisywaliśmy niektóre rzeczy. Już około godziny 6 tej rano posłyszeliśmy w pobliżu strzały. Zaraz też zobaczyliśmy na drodze za ogrodem szpitalnym kilka czołgów niemieckich. Czołgi te przyprowadził do Pszczyny wprost z Wielkiej Wisły Niemiec z Łąki Brudek. Stąd wszystkie czołgi poprowadził dalej bogaty kupiec z Pszczyny Theman Niemiec. Theman prowadził czołgi omijając miasto polnymi drogami na Ćwiklice, gdzie pod lasem odbyła się zacięta walka z wojskami polskimi.
W Pszczynie – mówił dalej Ringwelski- mieszkało wówczas dużo Niemców, a jeszcze więcej renegatów. W urzędach i na odpowiedzialnych stanowiskach było wielu Niemców, którzy pracowali dla niemieckiego wywiadu. Nawet sędzia Stelier był niemieckim szpiegiem. W sądzie pracowali też niemieccy szpiedzy jak Kiełbasa i Cofała (Urząd Skarbowy). Niemcy Pszczyńscy – mówił dalej Ringwelski- przygotowali się na uroczyste przyjęcie wkraczających do Pszczyny wojsk niemieckich. To też kiedy w dniu 2 września 1939 roku zbliżał się szosą od strony Łąki do Pszczyny oddział wojska niemieckiego Niemcy pszczyńscy wyruszyli z kwiatami na jego powitanie. Spotkanie nastąpiło w pobliżu sądu tuż przy wierzy wodociągowej. Dowodzący oddziałem oficer niemiecki przypuszczał, że to podstęp i, że powstańcy chcą obrzucić wojsko granatami. Wydał więc rozkaz, aby dać ognia do idących naprzeciw cywilów. Padły więc strzały. Pięć osób zostało zabitych, a trzy ciężko ranne. Lżej rannych było wielu. Z budynku sądowego wyszło dwóch urzędników Niemców t. j. Cofała i Kiełbasa. Stojąc przy skrzyżowaniu ulic, podnieśli ręce do góry i krzyczeli: „Heil Hitler! Heil Hitler!” Ale żołnierze nie zwracali uwagi na hitlerowskie pozdrowienia i skierowali do nich ogień i zastrzelili Cofałę. Kiełbasa uniknął śmierci. Teraz wśród pszczyńskich Niemców powstało wielkie oburzenie, że wojsko niemieckie strzela do Niemców. Aby jakoś wybrnąć z tego przykrego zajścia starano się przerzucić winę na Polaków. Poczęto więc strzelać do wieży wodociągowej pod pozorem, że to oni strzelali do Niemców. Potem zaś uciekli opłotkami do stacji kolejowej. Tak też pisały gazety niemieckie, aby winę za strzelanie do Niemców w Pszczynie przerzucić na Polaków. A w wierzy wodociągowej, ani w ogóle w Pszczynie nie było już wówczas ani powstańców, ani harcerzy. W ogóle żadnych walk Polaków z Niemcami w Pszczynie nie było. Wypadki zaszły tak szybko, że wówczas Polacy do żadnego oporu nie byli przygotowani.
Pszczyna, 15. XII. 1970.

Uzupełnienie wiadomości o napadzie Niemców na Pszczynę w 1939 roku (150-13)

Cofała renegat był urzędnikiem w Urzędzie Skarbowym. Kiełbasa był sekretarzem w Sądzie w Pszczynie i niemieckim szpiegiem.
W sobotę rano wojska polskie wycofały się w kierunku Ćwiklic. Już o godzinie 6 rano sześć niemieckich czołgów stało na drodze od rogatki w kierunku sadu naprzeciw szpitala. Również na ulicy naprzeciw kaplicy „Bądź Wola Twoja” stały dwa czołgi.

Przy wejściu do dworu „Siedlce” stała wielka grupa Niemców, większość to kobiety i dziewczęta z kwiatami na przywitanie niemieckiego wojska. Jak wojsko zbliżało się do wejścia do dworu Siedlce, Niemcy wyskoczyli z kwiatami na przywitanie. Komendant wojska w mniemaniu, że to jakaś pułapka, dał rozkaz ognia. Padło pięciu zabitych i dużo rannych. Komendant widział, jaki popełnił błąd, wydał rozkaz ostrzeliwania wieży wodnej, że stąd strzelali powstańcy do Niemców, ale przekonali się, że tam powstańców nie było.
Tydzień później „Kattowitzer Zeitung” pisała: „Das grossen Blutbad in Pless, die Polen und Aufstangsten haben geschossen, Diele Soldaten und Deutsche wurden erschossen.“
Główne oddziały wojska niemieckiego wkroczyły do Pszczyny w niedzielę 3 września. W sobotę wkroczył do Pszczyny tylko mały oddział niemieckiego wojska, właśnie ten, który strzelał do Niemców przy dworze Siedlec. W niedzielę przed południem wkroczyło niemieckie wojsko do miasta, jak również niemieccy urzędnicy, którzy w tym czasie zaczęli urzędowanie.
Opis wydarzeń w czasie wojny w Jankowicach napisany przez Alojzego Kondzielnika z Jankowic, zawiera dużo nieistotnych wydarzeń. Czytałem jego opis czasu wojny, ale większość to osobiste porachunki z obywatelami Jankowic.
Pod Gostynią była wielka walka. Polskie wojsko zadało niemieckiemu wojsku duże straty. Tam też został zastrzelony tamtejszy ksiądz proboszcz na cmentarzu obok kościoła.
W Brzeźcach Niemcy stracili dwa czołgi i trzech zabitych żołnierzy.

Harcerze pszczyńscy a obrona przeciwlotnicza w Pszczynie.(190-2)

Paweł Dubiel pisząc o napadzie Niemców na Pszczynę w 1939 roku mówi że w Pszczynie harcerze i powstańcy walczyli z Niemcami. Pisze, że harcerze ukryci w wieży wodociągowej rzucali na Niemców granaty. Także ukryci w wieży kościoła świętej Jadwigi w parku pszczyńskim harcerze strzelali do maszerującego oddziału wojska niemieckiego. Dlatego też Niemcy kościółek ten spalili. Za Dubielem wiadomości te powtórzył Leon Leszczyński i inni historycy i tak te wiadomości dostały się do książek historycznych. A jednak są one błędne, bo w Pszczynie żadnych walk powstańców ani harcerzy nie było. Powstańcy pszczyńscy nie mieli broni i musieli uchodzić przed frontem. Zaś zorganizowanych harcerzy w Pszczynie nie było. Dubiel podane wiadomości widocznie zaczerpnął od Niemców. A Niemcy rozmyślnie fałszywe wiadomości rozsiewali.
W chwili wybuchu wojny był w Pszczynie oddział Obrony Przeciwlotniczej, ale ten przed północą z 1 na 2 września 1939 roku otrzymał rozkaz opuszczenia Pszczyny i rozkaz ten wykonał. W budynku Ubezpieczalni Społecznej w chwili napadu Niemców na Polskę przebywał oddział Telefonistek. Zaś w opuszczonych przez ułanów koszarach wojskowych zamieszkał oddział Obrony Przeciwlotniczej. Dowodził nim nauczyciel gimnazjum pszczyńskiego Józef Gonet. Oddział ten stanowiła młodzież szkolna najwyższych klas pszczyńskich szkół średnich t. j. Gimnazjum i Liceum Pedagogicznego. Prawie wszyscy byli harcerzami i mieszkali w Pszczynie. Kiedy bowiem wojna z Niemcami była już nieunikniona, organizowano w Pszczynie pod kierunkiem nauczyciela Karola Goli kursy Obrony Przeciwlotniczej. Wreszcie pod koniec roku szkolnego t. j. W czerwcu 1939 roku zorganizowano z uczniów najwyższych klas Gimnazjum i Liceum Pedagogicznego oddział Obrony Przeciwlotniczej. Byli to przeważnie członkowie Polskiego Związku Harcerskiego. Należał do nich także nasz syn Adam.
Ponieważ nadeszły wakacje, więc młodzież spoza Pszczyny rozjechała się do domu. W pszczyńskim oddziale Obrony Przeciwlotniczej pozostali tylko ci, którzy na stałe mieszkali w Pszczynie. A wszystkich było około dwudziestu. Kiedy więc 25 sierpnia 1939 roku ułani pszczyńscy opuścili koszary i wyjechali na granicę, młodzież pszczyńska należąca do Obrony Przeciwlotniczej zajęła te koszary. Umieszczono ją na sposób wojskowy, zaopatrzono w karabiny i prowadzono po wojskowemu.
Młodzież ta otrzymała polecenie przeprowadzenia rewizji w domach niemieckich w poszukiwaniu broni. Polecenie to wykonała. Znaleziono wówczas i skonfiskowano Niemcom sporo broni, zwłaszcza krótkiej.
Ten oddział Obrony Przeciwlotniczej w dniu 1 września 1939 roku znajdował się w koszarach wojskowych w Pszczynie. Wiedzieli o nich Niemcy i uważali ich za uzbrojonych harcerzy polskich.

Powyższą relację pragnę uzupełnić wspomnieniem mego dziadka opartą na relacji jego syna a mego wujka Adama.

Pszczyńska obrona przeciwlotnicza w dniu 1 września 1939 roku.(190-3)

Syn nasz Adaś prawie w roku 1939 ukończył Gimnazjum w Pszczynie i zdał egzamin dojrzałości. Jako uczeń gimnazjalny był też harcerzem, a potem należał do pszczyńskiego oddziału Obrony Przeciwlotniczej. To też 1 września 1939 roku nie uchodził z Pszczyny wraz z nami. Wraz z oddziałem Obrony Przeciwlotniczej pozostał w Pszczynie. Dopiero kiedy wrócił z tułaczki opowiedział nam, co działo się z początkiem wojny z tym odziałem.
1 września 1939 roku, kiedy w pobliżu Pszczyny t. j. W Brzeźcach, Wielkiej Wiśle i w Kobiórze żołnierze polscy bohatersko odpierali najazd wojsk niemieckich na Pszczynę, w zamku książęcym w Pszczynie znajdowało się dowództwo wojska polskiego z generałem brygady Bernardem Mondem. Wnet jednak dowództwo to przeniosło się do nowej szkoły w Ćwiklicach. W Ubezpieczalni Społecznej w Pszczynie 1 września znajdował się oddział polskich Telefonistek. Został on jednak wieczorem z Pszczyny wycofany. Wszelkie urządzenia telefoniczne znajdujące się w budynku Ubezpieczalni Społecznej zostały wraz z Telefonami wywiezione. Czego wywieźć nie zdołano, zostało zniszczone. Zniszczenia tego dokonali członkowie Obrony Przeciwlotniczej zwłaszcza Dyzio Stroiński. Mieszkał on w tym budynku, więc wiedział gdzie się co znajduje.
Po udaniu się pszczyńskich ułanów do Jastrzębia nad granicę ich koszary zajął oddział Obrony Przeciwlotniczej. Byli to mieszkający w Pszczynie uczniowie pszczyńskiego Gimnazjum i Liceum Pedagogicznego. Było ich około 20, a mianowicie Mikołajczyk Fredek, Gruszka Ludwik, Szczepańczyk Adam, Górecki Karol, bracia Kasprowscy Erwin i Henryk, Grygier Alojzy, Stroiński Dionizy, Kurzak ... z Tychów, bracia Żelazowie Janek i ..., Konieczny ..., Poloczek Alojzy, Mrowiec Stefan i kilku innych. Nie byli oni żołnierzami, ale byli zorganizowani i uzbrojeni w karabiny. Dowodził nimi były oficer polski, nauczyciel pszczyńskiego gimnazjum Józef Gonet. Do pomocy miał trzech oficerów rezerwy a mianowicie:
1)starszego sierżanta Stroińskiego
2)plutonowego Kowola
3)podchorążego Gruszkę.
Wieczorem 1 września oddział ten otrzymał rozkaz opuszczenia Pszczyny. To też po zdemontowaniu urządzeń telefonicznych w budynku Ubezpieczalni Społecznej 1 września o godzinie 22 odział ten opuścił Pszczynę. Maszerował główną szosą ku Ćwiklicom i przez Miedźną i Górę przedostał się za Wisłę i zaszedł aż pod Lwów. Po drodze oddział ten spotkał wojska polskie, które wraz z armatami ciągnęły ku Ćwiklicom. Tam właśnie dnia następnego przyszło do wielkiej bitwy z Niemcami.
Niemcy Pszczyńscy wiedzieli, że w koszarach znajduje się uzbrojony oddział młodzieży szkolnej, byłych harcerzy. Nie wiedzieli jednak, że oddział ten w nocy opuścił Pszczynę. Wymyślili tedy bajkę, że harcerze walczyli w Pszczynie z wojskami Niemieckimi. I bajka ta powtórzona przez Pawła Dubiela weszła jako prawda do dziejów Polski.

Niesamowicie interesująca jest także relacja Ringwelskiego o kulisach spalenia drewnianego kościólka św. Jadwigi znajdującego się na terenie pszczyńskiego parku.





Wywiad z p. Stanisławem Ringwelskim w sprawie spalenia kościółka Świętej Jadwigi w parku pszczyńskim.( 150-10,163-43)


We wtorek 3 grudnia 1970 roku spotkałem się w Pszczynie z panem Ringwelskim. Jest to staruszek , z którym poznałem się zaraz po moim przybyciu na Śląsk t. j. W roku 1922. był wówczas właścicielem sklepu z ubraniem w rynku w Pszczynie. Znany mi też jest jako bardzo dobry Polak działający w Pszczynie jeszcze przed pierwszą wojną światową.
Wiedziałem, że Ringwelski w czasie najazdu Niemców na Polskę w 1939 roku nie uchodził z Pszczyny i znajdował się w mieście, kiedy wojska niemieckie wkroczyły do Pszczyny. Mówię więc do niego:
Wiem, że pan był w Pszczynie we wrześniu 1939 roku, kiedy wojska niemieckie zajęły miasto. Proszę mi więc powiedzieć, czy prawdą jest, jak piszą niektórzy, że powstańcy i harcerze pszczyńscy staczali w Pszczynie walki z Niemcami.
To jest nieprawda- odpowiedział Ringwelski. W Pszczynie żadnych walk z wojskiem niemieckim nie było.
A czy prawdą jest, że w budynku gimnazjalnym broniła się młodzież polska i Niemcy ją tam wymordowali?
I to jest nieprawdą. W budynku gimnazjalnym żadnych walk z wojskiem niemieckim nie było.
A jak przedstawia się sprawa ze spaleniem kościółka świętej Jadwigi w parku pszczyńskim.
Był właśnie- mówił Ringwelski- pogrzeb Niemców zamordowanych przez wojsko niemieckie przy wierzy wodociągowej. Na cmentarzu znajdowało się wówczas około 2 tysiące ludzi. Niemcy chcieli upozorować łapankę i sprowokować tych ludzi do rozrachunku. Ustawili więc w Alei Kościuszki na kopie kamieni 2 karabiny maszynowe i skierowali wzdłuż ulicy ogień w stronę cmentarza. Właśnie przechodziłem przez Aleję i widziałem to. Mimo ognia z karabinów maszynowych nikt nie został zabity ani ranny, ani też nie powstał żaden rozruch. To jednak spowodowało wielkie zamieszanie, na co wpadli Niemcy i urządzili rewizję i łapankę. Wiele osób aresztowano. Ja też się tam znalazłem i tylko dziwnym zbiegiem okoliczności uniknąłem aresztowania i śmierci. Ktoś przy cmentarzu powiedział, że powstańcy i harcerze znajdują się w kościółku św. Jadwigi i z wieży kościelnej strzelają do maszerującego szosą między parkiem a cmentarzami wojska niemieckiego. Rzucono więc do kościółka św. Jadwigi bombę zapalającą. Drewniana świątynia szybko stanęła w płomieniach. Jednakże mieszkający przy kościele ludzie zdołali drzwi wyłamać i wynieśli z kościoła kilka figur. Znajdują się one na strychu kościoła parafialnego.
Pszczyna, 4 grudnia 1970 roku.


Pan Ringwelski o zgliszczach kościółka Świętej Jadwigi. (150-11,163-43)

We czwartek 4 lutego 1971 roku odwiedziłem Stanisława Ringwelskiego i widziałem tam fotografię zgliszcz kościółka św. Jadwigi w Pszczynie. Na pierwszym planie przed spaleniskiem po prawej stronie stał szupok (Schutzpolizei) w służbowym mundurze. Po drugiej stronie zgliszcz stała gromada ludzi t. j. Kilku żołnierzy i kilku cywilów. Wszyscy patrzeli na spalenisko.
Dlaczego przy tym pogorzelisku stoi policjant niemiecki? – zapytałem Ringwelskiego-
Na drugi dzień po pożarze –mówił Ringwelski- Niemcy postawili na cmentarzu przy zgliszczach kościółka świętej Jadwigi straż i zabronili tam ludziom przychodzić. Tego pogorzeliska pilnowali przez cały tydzień.
A dlaczego to czynili?
Niemcy udawali, że bardzo cenili ten kościółek jako zabytek dawnej kultury i żałują że został przez Polaków spalony. Aby niejako uszanować zgliszcza tego zabytku, zabronili tam ludziom przychodzić. Dlatego postawili tam policję, która by nie wpuszczała ludzi na pogorzelisko. Dopiero po tygodniu przestano pilnować zgliszcz, więc usunięto wartę z cmentarza.
Pszczyna,6 .II. 1971 roku.


Po zajęciu Pszczyny przez Niemców rozpoczął się okres terroru i prześladowania polskiej ludności a przede wszystkim ludzi związanych z polską działalnością patriotyczną. Oto kilka relacji pozwalających wczuć się w zgrozę tamtych dni.

Pognębienie Szczepana Szewieczka (169-47)


Był w Pszczynie w okresie międzywojennym zamożny kupiec Szczepan Szewieczek. W rynku w pobliżu „Starej Apteki” zwanej pod „Aniołem”, po przeciwnej stronie magistratu miał sklep spożywczy. W następnej ulicy za rynkiem miał pracownię rymarską. Był bowiem z zawodu rymarzem.
Gdy w roku 1939 Niemcy napadli na Polskę i zbliżali się do Pszczyny, żona Szczepana Szewieczka wraz ze wszystkimi dziećmi uciekła z Pszczyny. Szewieczek jednak nie chciał uchodzić i pozostał w domu. Atoli po wejściu Niemców do Pszczyny przecierpiał wiele i o mało swego pozostania w Pszczynie nie przypłacił życiem.
Zaraz w pierwszych dniach wojny gdy wyszedł na rynek i przechodził trotuarem opodal magistratu zobaczył go Hertel idący z gestapowcem. A Hertel jako prezes volksbundu w Pszczynie, skazywał w Pszczynie Polaków na śmierć. Szewieczek słyszał jeszcze jak Hertel powiedział do gestapowca: „ To jest powstaniec, więc trzeba go zastrzelić!” gestapowiec skierował doń karabin i strzelił kilka razy. Gdy Szewieczek usłyszał strzelanie, przewrócił się i udawał zabitego. Widział jednak i czuł, jak Hertel z Gestapowcem przechodzili obok niego. Uważali go jednak za zabitego i nie zatrzymali się ale poszli dalej.
Gdy już byli dość daleko, Szewieczek powstał i szybko, jak tylko zdołał, uliczką obok kościoła uciekł do parku. Ukrył się za drzewami i czekał, co będzie dalej. Nikt go jednak nie gonił.
W parku spotkał znajomego Niemca z Pszczyny, a ten wieczorem dopomógł mu dostać się do domu.
Ale następnego dnia przyjechało po niego gestapo i wywiozło go do jakiegoś więzienia. W więzieniu tym trzymano go przez miesiąc, poczem go zwolniono. Nie miał jednak gdzie mieszkać, bo zabrano mu dom i wszystko. Umieszczono go w jakim małym pokoiku, gdzie mieszkało już kilkanaście osób. Przeznaczono go jednak na wywiezienie do obozu zagłady w Oświęcimiu. Powiedział to Niemcowi, u którego pracował. Niemiec ten wpływowy człowiek powiedział w gestapo, aby mu nie zabierano robotnika, bo on go potrzebuje do pracy. W ten sposób Szewieczek uniknął wywiezienia go do obozu w Oświęcimiu i tak ostał się przy życiu. Pracując ciężko, doczekał się wreszcie końca wojny i ucieczki Niemców z Pszczyny.

Zniesienie polskich nabożeństw w Pszczynie za okupacji niemieckiej(169-44)

W czasie okupacji niemieckiej dziekanem w Pszczynie był ksiądz Mateus Bielok. Do pomocy miał księży wikarych tj. księdza Pruskiego i ks. Józefa Kuczerę, który właśnie jako młody ksiądz w tym roku przybył do Pszczyny, oraz ks. Ernesta Sochę. Był też ks. Lipiński, który przed wojną uczył religii w gimnazjum niemieckim w Pszczynie. Ten zaraz począł uważać się za Niemca.
Ponieważ w Pszczynie w okresie międzywojennym było stosunkowo sporo Niemców, przeto w niedzielę i święta jedno nabożeństwo o godzinie 9-tej odprawiano dla Niemców.
Kiedy zaś Niemcy zajęli Pszczynę, to dla tej garstki Niemców przeznaczono wszystkie nabożeństwa z wyjątkiem jednego, które odprawiano dla Polaków. Wówczas w kościele Polacy mogli modlić się po polsku i śpiewać polskie pieśni. A parafia była wówczas duża, bo należało do niej kilka sąsiednich wsi, które dziś mają osobne parafie. Należały więc do Pszczyny Jankowice, Studzienice, Piasek, Czarków, Poręba, Radostowice i Kobielice.
Jednak to polskie nabożeństwo w Pszczynie trwało zaledwie około pół roku.
Niemcy nie mogli znieść polskiego języka nawet w kościele. To też w połowie czerwca 1940 roku znieśli polskie nabożeństwo nie tylko w Pszczynie, ale na całym Górnym Śląsku. Zabierano nawet ludziom polskie książki do nabożeństwa.
Ostatnie tedy polskie nabożeństwo w kościele w Pszczynie odbyło się w niedzielę w połowie czerwca 1940 roku.
Kiedy po raz ostatni na końcu mszy świętej zaśpiewano pieśń po polsku, ogarnęło ludzi takie wzruszenie, że zaczęli szlochać, a szloch ten wnet przemienił się w głośny płacz, którym wybuchnęli wszyscy ludzie znajdujący się w kościele.
Odtąd na nabożeństwie modlono się i śpiewano tylko po niemiecku. Księża też musieli mówić kazania tylko po niemiecku. Ponieważ młody ksiądz wikary Józef Kuczera słabo władał językiem niemieckim, przeto kazania swoje czytał. Tak było przez całą okupację aż do ucieczki Niemców z Pszczyny.


Rozstrzelani pod Trzema Dębami. (150-15)

Większość rozstrzelanych i pochowanych w wspólnych grobach pod Trzema Dębami to byli rezerwiści, którzy otrzymali pozew stawienia się w Komendzie Wojskowej. W czasie łapanek zostali aresztowani, następnie przewiezieni ciężarówką pod Trzy Dęby i tam rozstrzelani.


Kupcy polscy w Pszczynie za okupacji hitlerowskiej (moje wspomnienie) (150-17)


Po zajęciu Pszczyny przez Niemców 1939 roku, Niemcy rozpoczęli w Pszczynie wywłaszczać Polaków i zabierać im majątki. Szczególnie zabierali Polakom sklepy i oddawali je pod zarząd tak zwanych Freuhanderów. Aby jednak przynajmniej część sklepów mogła pozostać w rękach Polaków , niektórzy Polacy poczęli udawać Niemców. Było to dla dobra Polaków, bo ci rzekomi Niemcy wspomagali potajemnie Polaków. Przede wszystkim sklepy żywnościowe oddały Polakom duże przysługi. Żywność bowiem można było kupować tylko na odcinki kartkowe, a przydział żywności dla Polaków był o wiele mniejszy niż dla Niemców. Polacy byli więc skazani na głodowanie.
Takich sklepów pozostających w rękach Polaków, udających Niemców było w Pszczynie kilka. W samym rynku był sklep rzeźniczy pana Krzysztolika. Pan Krzysztolik pochodził z Miedźnej z polskiej rodziny, która w czasie powstań śląskich położyła dla
Polskości duże zasługi. Starał się on w sklepie tak towarem kombinować, aby dla Polaków zawsze zdobyć coś mięsa bez kartki. Drugi sklep rzeźniczy był w pobliżu Pszczynki. Był to sklep pana Tomczykiewicza. I tutaj też Polacy mogli potajemnie zaopatrzyć się w trochę mięsa. Franciszek Tomczykiewicz urodził się w roku 1902, a umarł pod koniec okupacji t. j. 1944. żona jego Małgorzata urodzona w roku 1900 umarła w roku 1960. oboje byli dobrymi Polakami i w czasie wojny wspomagali Polaków.
Więcej natomiast było sklepów spożywczych, które wspierały Polaków. W rynku był sklep spożywczy pana Kolibocza czy Szewieczka, a w bocznych ulicach pana Partyki i pani Waleski Klocowej. Na Strzelnicy Polaków wspomagał restaurator Zając. W chleb mogli Polacy zaopatrzyć się nielegalnie w piekarni pana Czempora i pana Niedźbały.
Byli też w Pszczynie Polacy, którzy podali się za Niemców lub Ukrainców, by utrzymać się w dotychczasowych stanowiskach i wspomagać Polaków. Do takich należeli dwaj byli nauczyciele Liceum Pedagogicznego w Pszczynie t. j. Nauczyciel muzyki Gabzdyl i nauczyciel języka niemieckiego Duda. Sam od nich kilka razy otrzymałem po kilkadziesiąt marek.
Córka kierownika szkoły w Górze Hoffmana, choć ojciec jej pochodził z rodziny niemieckiej, była bardzo dobrą Polką. Pracowała w Arbaitsancie i tam, ukrywając papiery osobiste niejednego Polaka uchroniła od wywiezienia do Niemiec, czy do obozu. I ja miałem jej do zawdzięczenia ocalenie syna mego Adama od aresztowania i wywiezienia do obozu. Mianowicie był on wywieziony na roboty do Niemiec, ale stamtąd uciekł i ukrywał się. Wówczas Hoffmanówna ukryła jego papiery w Arbeitsancie, więc przestano go poszukiwać.
Wiele też dobrego uczyniły dla Polaków panie Kuriatowe- matka i córka. Kilka lat przed wojną przybyły do Pszczyny z Ukrainy i tu pozostały. Córka ukończyła w Pszczynie gimnazjum i tu pracowała jako księgowa w Urzędzie Skarbowym. Za okupacji hitlerowskiej, choć były bardzo dobrymi Polkami, podały się za Ukrainki. Ponieważ pochodziły z kresów wschodnich, więc Niemcy rzeczywiście uważali je za Ukrainki. A że Niemcy Ukraińców uważali za sprzymierzeńców, więc i panna Kuriatówna pracowała dalej na dotychczasowym stanowisku i była wraz z matką traktowana na równi z Niemcami.

Szczególnie jednak wrażenie sprawiła mi historia osoby, z którą zetknęliśmy się we wspomnieniach dotyczących powstań śląskich. Wszyscy mieszkańcy Pszczyny znają dobrze budynek znajdujący się między hotelem i restauracją pana Michalika a młynem. Mało kto wie jednak iż ten dom naprzeciwko starej targowicy był świadkiem jednej z najbardziej zadziwiającej historii z okresu II wojny Światowej.


Ucieczka Jana Gruszki(169-48)

Kiedy jako kierownik szkoły powszechnej przebywałem w Jankowicach, najbliższym naszym sąsiadem był Jan Gruszka, zięć naczelnika gminy Teofila Wiatra. Był on zamożnym gospodarzem, a zarazem kowalem.
Jednakże kilka lat przed drugą wojną światową, sprzedał on w Jankowicach dom i kupił sobie majętność w Pszczynie.
Właściciel dużej kamienicy przy ulicy Limanowskiego Żyd, czy Niemiec Jagietko postanowił sprzedać swoją majętność i przenieść się do Niemiec. Majętność ta składała się z piętrowej kamienicy, w której na parterze znajdował się sklep z pieczywem, z znajdującej się w podwórzu piekarni, z dużego magazynu na mąkę i z ogrodu sięgającego aż do parku.
Gruszkowie już dawno mieli zamiar przenieść się do miasta, gdzie posyłali dzieci do gimnazjum. To też, kiedy nadarzyła się sposobność kupienia posiadłości Jagietki sprzedali swój majątek w Jankowicach Klimkowi Wierze, a sami kupili wspomnianą majętność przy ulicy Limanowskiego w pobliżu młynu elektrycznego. Zajmowali się teraz wypiekaniem i sprzedażą chleba i innego pieczywa. Najstarszego syna Józka dali wyuczyć na piekarza.
Tak było kilka lat aż do okupacji niemieckiej, a nawet jeszcze w początkach okupacji.
Ale Niemcy już w roku 1940 zaczęli w Pszczynie zabierać posiadłości najpierw Żydom, a potem Polakom. Było w Pszczynie kilkanaście rodzin żydowskich, do których należeli: Lindler, Grinpeter.
W roku 1940 wszystkim Żydom zabrali Niemcy majątki, a właścicieli z całymi rodzinami wywieźli do obozu w Oświęcimiu, skąd nikt nie wrócił.
Po Żydach rzucono się na Polaków i poczęto zabierać im majątki, ale przynajmniej pozwolono im mieszkać w ciasnych pomieszczeniach. Jeśli jednak ktoś był powstańcem, to go aresztowano.
Taki los groził i Janowi Gruszce.
Pewnego dnia majowego 1940 roku wczesnym rankiem przyszli do mieszkania Gruszki dwaj gestapowcy, aby go aresztować. Wiedział Gruszka ,co się święci, ale było już za późno. Ponieważ dopiero wstał, więc za zezwoleniem gestapowców udał się do sypialni, aby udać się do drogi. Gestapowcy czekali na niego w pokoju. Ale Gruszka szybko się ubrał, wyskoczył oknem na podwórze, wsiadł na rower i przez park, a potem „Starą drogą” szybko uciekał ku Jankowicom.
Gdy spostrzegli to gestapowcy także na rowerach puścili się za nim w pogoń . ale Gruszka zdążył ukryć się w lesie Jankowickim. I nikt nie wiedział, co się z nim stało.
Atoli żonie jego zabrano dom i piekarnie i cały nieruchomy majątek. Pozwolono jej tylko zamieszkać z dziećmi w szopie która dotąd służyła za magazyn. Wyglądała jak gumno w stodole z drzwiami szerokimi dwuskrzydłowymi, że można było do niej wjeżdżać wozem. Tę szopę zamieniła teraz żona Gruszki na mieszkanie. Postarała się o stare koce i obłożyła nimi drzwi i ściany. Na powałę nakładła dużo siana i rupieci. I w tej szopie żona Gruszki wraz z dziećmi przemieszkała do końca wojny. Odwiedzaliśmy ją czasem, lecz o mężu nigdy nie wspominała. Myśleliśmy, że nie wie, co się z nim stało. Myśleliśmy, że przedostał się przez granicę do Generalnej Guberni i tam pracuje. Niektórzy przypuszczali, że już pewnie nie żyje.
A tymczasem Gruszka zaraz wrócił z lasu do domu, ukrył się w rupieciach na szopie w której mieszkała żona i tak przeżył kilka lat. A żona dostarczała mu żywności i potajemnie się nim opiekowała. Dopiero w lutym 1945 roku, kiedy Niemcy uciekli z Pszczyny, Gruszka zaraz wyszedł z ukrycia. Gdy go zobaczyłem, nie mogłem uwierzyć, że zdołał się tak długo ukrywać. I nikt o tym nie wiedział.

W materiałach mojego dziadka znajduje się też opowiadanie które pomimo swoich braków czysto literackiej natury jest na tyle wstrząsające i nieprawdopodobne iż mogło by spokojnie stać się kanwą scenariuszu filmowego dotyczącego tamtych dni. Jest ono na tyle nieprawdopodobne iż przypuszczam ,że gdyby zostało przez kogoś wymyślone uznano by je za zbyt fantastyczne. Jednak już nieraz okazało się iż najlepszym scenarzystą jest samo życie i po przeczytaniu poniższej relacji nie trudno się z tym zgodzić.





Za winy nie popełnione (163-98)

Całą jej winą było, że urodziła się Żydówką. Wychowana pod troskliwą opieką zamożnych rodziców, nie zaznała, co bieda i niedola. Zdawało się, że stworzona jest tylko do szczęścia. I była szczęśliwa. Wesoła, kochana wyrosła na uroczą dziewoję.
Mając lat osiemnaście, zakochała się w pięknym, zgrabnym i miłym młodzieńcu.
Był oficerem w wojsku polskim. Zobaczyła go po raz pierwszy na zabawie w Pszczynie i zaraz w nim się zakochała. Była przekonana, że to ten, o którym marzyła. Poprosił ją do tańca. Poszła chętnie i tak poznali się wzajemnie. Czuła, że nie jest mu obojętną. Oboje szukali się od dawna i tu się spotkali. I byli szczęśliwi. Postanowili połączyć się węzłem małżeńskim. Ale dla osiągnięcia tego celu trzeba było pokonać wiele przeszkód. Z tych dwie były najtrudniejsze. Różniła ich rasa i religia. On był Polakiem i katolikiem, ona Żydówką. Ale dla serc prawdziwie się kochających nie ma przeszkód, których by nie pokonały.
Młodzieniec ów, którym był Jan Zupok z Pszczyny zapoznał narzeczoną z zasadami swej wiary, a Salcia Bibersteinówna po pewnym czasie za zgodą swych rodziców przyjęła chrzest święty. A na chrzcie świętym piękna Salcia otrzymała imię Maria.
Teraz nic już nie stało na przeszkodzie, aby kochająca się para połączyła się węzłem małżeńskim. To też ślub ich małżeński odbył się w kilka miesięcy od chwili wzajemnego się poznania.
Młoda para małżeńska kochała się serdecznie i była bardzo szczęśliwa. Piękna Marysia opuściła swoich rodziców i zamieszkała w Pszczynie u rodziców męża. Otrzymał on parotygodniowy urlop z wojska i spędził go wraz z żoną u swych rodziców, a częściowo u rodziców żony.
Płynęły miesiące i lata i zdawało się, że szczęścia ich nic zmącić nie potrafi. Pan Bóg obdarzył ich córeczką, co jeszcze więcej czyniło ich szczęśliwymi.
Ale szczęście na ziemi nie jest trwałe. Tak też było i z państwem Zupokami. Wybuchła druga wojna światowa, a z nią straszna nieszczęścia ściągnęli Niemcy na świat cały. Zwłaszcza Polacy i Żydzi byli dotknięci tą klęską najwięcej. Były to narody skazana przez Hitlera na zagładę.
W chwili wybuchu wojny Janek Zupok jako oficer polski znajdował się w wojsku. Żona wraz z dziećmi, bo i synkiem Bóg ich właśnie obdarzył, pozostała w Pszczynie u rodziców męża. Młodzi kochający się małżonkowie nie mieli nawet czasu pożegnać się z sobą. Wypadki wojenne szybko się toczyły i rozdzieliły ich tak, że jeden o drugim zupełnie nie wiedział. Ludzie masowo ginęli na wojnie, więc można było przypuszczać, że ich śmierć spotkała.
Tak też mogła sądzić i Marysia Zupokowa o swoim mężu, o którym żadnej nie miała wiadomości. Ale niepomyślnych wieści człowiek nie chce przyjąć. Staramy się zawsze pocieszać nadzieją, że wiadomość niepomyślna, choćby była najoczywistsza, nie jest prawdziwą. Staramy się wytłumaczyć sobie, że może zaszła jakaś pomyłka i okaże się, żeśmy mieli słuszność. Tak też czyniła i Marysia Zupokowa.
Gdy jej mówiono, że mąż pewnie zginął na wojnie, skoro tak długo nie ma o nim żadnych wiadomości, odpowiadała :”Ja jednak mam ufność w Bogu, że mąż żyje i powróci do domu”.
I nie zawiodła się w tej ufności w Bogu. Po kilku miesiącach ktoś w nocy zapukał na okno. Rodzice spali, ale synowa prawie się zbudziła, bo dziecina zaczęła płakać.
Poszła otworzyć drzwi i za progiem zobaczyła stojącego obcego mężczyznę. Przestraszyła się w pierwszej chwili i szybko drzwi przymknęła. Ale mężczyzna zawołał: „To mnie nie poznajesz, Marysiu!?” „Ach to ty, Jasiu!” – krzyknęła uradowana Marysia i z płaczem rzuciła się mężowi na szyję.
I znowu żyli szczęśliwie, jeżeli życie w czasie wojny można było nazwać szczęśliwym.
Wszak tyle było boleści, tyle nędzy i rozpaczy między ludźmi, że przeżycia te silnie wstrząsnęły nawet mniej czułymi sercami.
Największym nieszczęściem i boleścią, jaką każdy Polak przeżywał była klęska, poniesiona przez Polaków w walce z Hitlerem, to było zawojowanie i zagarnięcia Polski przez Hitlera i utrata wolności. Do tego dołączyło się straszne prześladowanie pokonanych ludów przez zwycięzców. A Hitler upojony zwycięstwem szalał z radości i w wściekłości swej niszczył wszystko, co stało na drodze jego planów zaborczych.
To też państwo Zupokowie, widząc wokół tyle nieszczęścia, nie mogli czuć się całkiem szczęśliwymi. Cierpieli z całym narodem polskim i wszystkimi prześladowanymi ludami.
Na ludność podbitą spadały coraz to nowe, coraz to groźniejsze udręczenia.
Aby przeprowadzić swój plan wytępienia niektórych narodów i swych przeciwników, zakładali hitlerowcy coraz więcej obozów koncentracyjnych. Kto się dostał do takiego obozu, zwykle nie wychodził z niego, chyba kominem. Obóz taki został też założony w Oświęcimiu i rozciągał się na sąsiednią Brzezinkę. Obóz ten pochłonął przeszło cztery miliony ludności. Zwożono tu po największej ilości Żydów ze wszystkich podbitych krajów i codziennie niekiedy tysiącami mordowano ich w straszny sposób.
Na wszystkich Żydach podbitych krajów ciążył hitlerowski wyrok zagłady. I pszczyńscy Żydzi, a tych było kilkanaście rodzin, nie byli wolni od tego wyroku. Zabierano całe rodziny i samochodami ciężarowymi wywożono do Oświęcimia. Z rodziny Grünpetrów uratował się tylko jeden członek. Zawdzięczał to niedawnemu przyjęciu wiary chrześcijańskiej i poślubieniu za żonę chrześcijanki.
O tym swoim chrzcie i o prawie cudownym ocaleniu sam po wojnie tak opowiadał:
- „Jestem z pochodzenia Żydem, ale z przekonania chrześcijaninem katolikiem. Prawie pół roku przed wojną przeszedłem na wiarę katolicką i to mnie uratowało od zagłady. Inaczej był bym poszedł z dymem kominem, jak to stało się z moimi rodzicami i wszystkimi Żydami z Pszczyny. To też dziękuję Bogu i Matce Najświętszej za ocalenie, bo to tylko jej mam do zawdzięczenia. W prawdzie z dawna nosiłem się z zamiarem przyjęcia chrztu świętego i często chodziłem do kościoła katolickiego, ale z chrztem zwlekałem. Nie mogłem się zdobyć na wyznaczenie czasu na chrzest. Aż pewnego razu w śnie przychodzi do mnie przepiękna pani cała w bieli. Wówczas nie wiedziałem co to była za pani. Ale dziś już wiem, że to była Matka Najświętsza.
Przyszła do mnie i powiada mi, abym nie zwlekał, ale jak najprędzej przyjął chrzest święty. Usłuchałem Jej rady i wnet zostałem chrześcijaninem. Za pół roku wybuchła wojna. Całą moją rodzinę Niemcy wytępili, a ja jako chrześcijanin ostałem się”.
Atoli przyjęcie wiary chrześcijańskiej nie wszystkich ocaliło od zagłady. Wiara nie uchroniła od obozu młodej żony Jasia Zupoka. Ktoś doniósł władzom niemieckim, że ona z pochodzenia jest Żydówką. To wystarczyło, aby Niemcy przyjechali samochodem przed Zupoka i bez litości zabrali żonę od męża i matkę od dzieci i wywieźli do obozu w Oświęcimiu.
Od tej chwili Jaś Zupok nie miał żadnej wiadomości o swojej żonie. Wiedział tylko tyle, że wywieziono ją do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Wiedział też, że ludzie ginęli tam tysiącami. Zwłaszcza od czasu, kiedy pobudowano tam krematoria i komory gazowe. Dowiedział się też od osób, które przypadkiem miały możność zetknąć się z więźniami pracującymi w okolicy, że nawet młodych, zdrowych i silnych ludzi zamykano w komorach i tam zatruwano ich gazami.
Nikt ze skazańców nie wiedział dokąd i po co idzie. Ludzie, których tu przywożono osobnymi pociągami z wszystkich podbitych przez Niemców krajów, wyobrażali sobie, że tu w Oświęcimiu będą żyli swobodnie na odosobnieniu. A byli między nimi i wielcy bogacze, co przywieźli tu z sobą wiele kosztowności.
Gdy przywieziono ich do obozu, pędzono ich do komory. Tu dano im ręczniki i kazano im się całkowicie rozebrać i mówiono im, że idą do kąpieli. Nagich wypędzono do innej komory.
Jeśli ktoś słyszał już coś o komorach gazowych i nie chciał tam iść, to szczuto go psami, które szarpały jego ciało i wpędzały go przemocą do komory gazowej.
Skoro komora była już tak napełniona ofiarami, że więcej osób pomieścić się tam nie mogło, zamykano ją. Potem wierzchem wrzucano do komory cyklon, który szybko zmieniał się na gaz.
Ludzie dusili się i teraz już wszyscy wiedzieli po co ich tam wpędzono. Wówczas działy się okropne rzeczy. Ludzie szaleli z rozpaczy. Jedni klękali i złorzeczyli, inni modlili się żarliwie. Wszyscy jednak podusili się w przeciągu kilku minut. Gdy przypuszczano, że zagazowani już nie żyją, innymi drzwiami wynoszono trupy do krematoriów i tam ich palono. Zdarzało się jednak, choć rzadko, że ktoś w piecu odzyskał przytomności usiłował się nieco podnieść. Zaraz jednak upadł i wkrótce ciało jego został zwęglone.
Po opróżnieniu komory gazowej, wpędzano tam nowe ofiary. I tak czyniono bez przerwy. Jeśli krematoria nie zdołały spalić trupów, wrzucano je do rowów, przekładano drzewem i choiną i masowo palono. Wówczas swąd roznosił się po okolicy nawet na kilkadziesiąt kilometrów. Jeśli wiatr dął w stronę Pszczyny, to i tu było czuć mdły zapach spalenizny, który utrudniał oddychanie.
To też Janek Zupok, czując te zapachy myślał o swej żonie. I nasuwało mu się czasem przypuszczenie, czy też przypadkiem nie wdycha zapachu z jej spalonego ciała. I było mu smutno, a serce z żałości rozpaczliwie szamotało się w jego piersi.
I w żaden sposób nie mógł wydostać z okrutnej kaźni tej, kochał nad życie, a której zobaczenia w życiu tracił już nadzieję. Żeby choć wiedział, co się z nią stało!
Wiedział tylko, że gdy przywieziono ją do obozu, nie posłano ją do gazu, ale przydzielono do pracy.
Pozostawiła mu w domu dwoje sierot: córeczkę Wandzię i synka Jędrusia.
Wandzia dobrze pamiętała kochaną mamusię i co dzień modliła się za nią do Boga. Była też żywym jej obrazem. Nie tylko wyglądem, ale każdym ruchem, całym zachowaniem się przypominała mu utraconą, a tak ukochaną żonę. Jędruś był niemowlęciem, gdy zabrano mu mamusię. Nie pamiętał jej więc wcale. Ale siostrzyczka często opowiadała mu o mamusi i pokazywała mu jej fotografie.
„Proś Bozi za mamusią – mówiła Wandzia do braciszka – aby wyrwał ją z obozu, żebyśmy mogli ją jeszcze zobaczyć!” A mały Jędruś klękał, składał rączęta, wzniósł oczka do nieba i serdeczne modlił się za mamusię, której nie znał, a którą tak gorąco miłował.
Ilekroć zobaczył to ojciec, łzy napływały mu do ócz ze wzruszenia. I myślał sobie: „Może Bóg łaskawy wysłucha modłów dziecięcia i pozwoli mu zobaczyć swą matkę. Ale ona już na pewno nie żyje. Zapewne spotkał ją los innych więźniów i prochy jej pochłonęła ziemia, a lotne dymy wiatr rozniósł po okolicy”.
Ale żonie Zupoka, jego kochanej Marysi nie było dane zginąć krótką śmiercią. Ją czekały ciężkie i długie cierpienia przebywania w obozie.
A życie w obozie Oświęcimskim, to prawdziwe piekło na ziemi. Hitlerowscy kaci jak wcieleni szatani dręczyli swe ofiary. Ludzi odarto z ubrania, a okryto cienkimi, drelichowymi, pasiastymi łachmanami. Tak w lecie, jak w zimie skazańcy w jednych chodzili szatach. A karmiono ich tak lichą strawą i tak mało jej dawano, że wszyscy zapomnieli, co znaczy być sytym. A przy tym trzeba było ciężko pracować. Jeśli ktoś nie spodobał się dozorcy czyli kapowi, ten bez powodu katował go bez miłosierdzia, a często na śmierć zakatrupił. Baraki były przepełnione nieszczęśliwcami. Na piętrowych łóżkach i na podłodze spało ich w nocy tylu, że nie można było przejść po podłodze, aby na kogoś nie stanąć. Ludzie wyglądali jak ruszające się szkielety, jak błądzące trupy. Masowo chorowali i licznie umierali. A trupy, których nie zdołano spalić, rzucano na kupy pod ściany baraków. Godność ludzka została tu zupełnie sponiewierana. Nawet ludzie pozbawieni szlachetnych uczuć nie poniewierali zwierząt tak, jak tutaj czyniono z ludźmi.
Na to wszystko żona Zupoka musiała patrzeć, wszystko musiała przeżywać. A do tego nie miała żadnych wiadomości o swym mężu i o swoich dzieciach. Co do swoich rodziców, to była pewna, że już nie żyją, że kominem wydostali się z tego ziemskiego piekła.
Nie upadała jednak na duchu i pocieszała się nadzieją, że kiedyś przecież zobaczy najdroższe osoby.
I doczekała się tej chwili, ale w jakżeż okropnych warunkach.
Niemcy powstrzymani pod Leningradem i Moskwa, a rozgromieni pod Stalingradem, nie odnieśli już decydującego zwycięstwa. Pobici na wschodzie musieli opuszczać zagrabione ziemie. Front wojenny przesuwał się coraz dalej na zachód aż chwilowo zatrzymał się nad Wisłą. Tu czyniono przygotowanie się do zupełnego rozgromienia Niemców.
I tak się też stało.
Z początkiem drugiej dekady stycznia 1945 roku rozpoczęła się nowa i ostatnia ofensywa Armii Czerwonej. Niemcy pobici uciekali i front wojenny szybko przesuwał się na zachód.
Aż nagle w nocy z 17 na 18 stycznia 1945 roku rozpoczęli Niemcy ewakuację obozu oświęcimskiego. Wśród śniegu i mrozu ludzi w drelichowych, cienkich pasiakach pędzono pieszo do Niemiec. Kto nie mógł iść, z tym po drodze zaraz załatwiali się hitlerowscy oprawcy, esesmani i kapowie i pozbawiali go życia. Pędzonym więźniom nie wolno było po drodze z nikim rozmawiać. Nikomu z przechodniów nie było wolno litować się nad biedakami i zbliżać się do nich.
Ludność Pszczyny dowiedziawszy się o transporcie więźniów oświęcimskich, wyległa na ulice i niecierpliwie oczekiwała ich nadejścia. Przybyły wreszcie pierwsze kolumny. Ludzie szli wolno, a niektórzy ledwie powłóczyli nogami. Z wysiłkiem wlekli się resztkami sił. A przed nimi była jeszcze daleka droga w nieznane miejsca i nieznane losy.
Transporty szły przez Jawiszowice i Pszczynę w stronę Wodzisławia wielu kolumnami. Jedna kolumna z Brzezinki zatrzymała się wieczorem na noc w Pszczynie na rynku.
Odpoczęli więc nieci biedacy. Ale jaki mógł być ich odpoczynek pod gwiaździstym niebem w śniegu i na mrozie bez pożywienia!
Ludzie usiłowali przyjść męczennikom z jakąś pomocą, ale z daleka ich odganiano.
Kilkuletnia Wandzia Zupokówna wzięła ze sobą braciszka i wraz z sąsiadką Chodakowską udała się wieczorem na rynek. Dzieci spodziewały się, że może zobaczą swoją mamusię. Bo jeżeli dotąd żyje, to może znajdować się w tym transporcie, bo są w nim same kobiety. Niektóre nawet miały z sobą dzieci.
Udało się jakoś pani Chodakowskiej wraz z dziećmi Zupoka dotrzeć do rynku. Weszła do sklepu i stąd przypatrywała się obozującym więźniom. Długo wodziła oczyma po rynku i wśród więźniów szukała znajomych osób. Bo i ona miała męża w obozie oświęcimskim. Wiedziała jednak, że mąż jej już przed kilku miesiącami został przewieziony do obozu w Grossrosen. Sąsiadkę Marysię Zupokową znała dobrze. To też chociaż wynędzniałą i sponiewieraną spodziewała się ją poznać, jeżeli tutaj się znajduje.
I zobaczyła ją rzeczywiście.
Los zrządził, że stała niezbyt daleko oparta o słup latarni i patrzyła właśnie w stronę sklepu, gdzie była pani Chodakowska, opiekująca się jej dziećmi. I poznała je, a łzy rzęsiste poczęły spływać po jej policzkach.
I Chodakowska poznała sąsiadkę i Wandzia poznała mamusię i pokazała ją Jędrusiowi.
Wszystkim rzęsiste łzy pociekły z oczu.
Dziewczynka chciała zawołać mamusię, ale Chodakowska jej zabroniła. W pobliżu bowiem był esesman i gdyby usłyszał płacz i wołanie, zaraz zabrałby matkę w głąb obozujących. Wandzia wyciągnęła tylko rączki do swojej mamusi.
Poczęto przemyśliwać, jakby porozumieć się z biedną kobietą. Chodakowska owinęła więc w kawałek papieru mały ołówek, a gdyby dozorca nieco się oddalił, rzuciła go Marysi. Ta podniosła go niepostrzeżenie i, usiadłszy na bruku między kobietami, aby jej dozorca nie spostrzegł, szybko napisała do męża:
„Najdroższy Mężu!
Nie masz pojęcia, jak mi jest ciężko. Żyję resztkami sił, a tak gorąco pragnę być z wami. Staraj się usilnie wyrwać mnie z tego piekła!- Twoja Marysia”.
Po skreśleniu tych paru słów podała kartkę, a ta znów niepostrzeżenie rzuciła ją Chodakowskiej. Ta natychmiast posłała Wandzię z kartką do ojca.
Zupok przybył właśnie z pracy do domu i zabierał się do wieczerzy, gdy córeczka, ledwie dysząc, wpadła do izby.
„Tatusiu! – zawołała- Mamusia jest w Pszczynie i posyła ci karteczkę”.
„Co mówisz, Wandziu!- zapytał ojciec niedowierzająco- Skąd to wiesz? Kto ci dał pismo? Mów szybko, bo oszaleję!
Na to weszli rodzice Jasia z drugiego pokoju, a dowiedziawszy się, o co chodzi, cieszyli się również, że synowa żyje i, że jest tak blisko.
Ale radość ich nie była zupełna. Marysia wprawdzie żyje, ale jak żyje! Wszak wszyscy więźniowie żyją jak potępieńcy!
Marysia prosi, aby ją wyrwać z tego piekła. Ale jak to zrobić? Jak ją ratować?
„Przede wszystkim- rzecze Jaś- muszę tam iść natychmiast i jakoś z żoną się porozumieć. Potem może zdołam obmyślić jaki sposób”.
„Nie mamy ani chwilki czasu do stracenia- rzekł na to ojciec Janka- Ja zaraz pójdę do kościelnego, i poproszę go aby na noc kościoła od strony rynku nie zamykał. Poproszę też księgarza Lokaya, aby również na noc nie zamykał sieni w swym domu. Trzeba nieszczęśliwą pouczyć, aby w nocy próbowała niepostrzeżenie wymknąć się z obozu do sieni w domu Lokaya. Stamtąd już łatwo może przejść na podwórze i wejść do kościoła, który jest przy tym podwórzu. Stamtąd dostanie się przez nie zamknięte drzwi do kościoła. Ja będę z kluczem w kościele i zamkniemy drzwi od środka. Tam może się ukryć, a szukającym ją Niemcom nawet na myśl nie przyjdzie, aby przez zamknięte drzwi mogła wejść do kościoła”.
„Plan ten- rzekł Janek jest znakomity. Trzeba tylko Marysię z nim zapoznać”.
Janek spisał krótko cały plan ucieczki na kartce, sądząc, że uda mu się podrzucić go żonie. Ojciec zaś Jasia udał się do kościelnego i do Lokaya, aby otrzymać od nich zgodę na przeprowadzenie tego planu. Wandzia zaprowadziła ojca do sklepu, z którego mógł zobaczyć swą żonę. Sama zaś powróciła do pani Chodakowskiej i szukała sposobności, aby mamusi podrzucić niepostrzeżenie pismo od tatusia. Podanie pisma dość szybko udalo się załatwić, ale gorzej było z jego odczytaniem. Trzeba było zbliżyć się do słupa z lampą, przycupnąć i czytać ostrożnie, aby tego nie zauważyli konwojenci.
Zdołała jednak pismo odczytać i plan zrozumiała. Gwiazdka nadziei zajaśniała jej w duszy. Plan był jasny i spodziewała się, że uda się jej go w nocy wykonać. Wszak właśnie stała obok księgarni Lokaya. Może w nocy konwojent nieco się oddali, a może zdrzemnie. Ona niepostrzeżenie wpadnie do sieni, a potem...Potem wejdzie do kościoła i tam jej nie znajdą.
Ale takich, co szukali sposobności do ucieczki było tutaj więcej. Jedna kobieta już wieczorem zdołała uciec i ukryć się. Kapo jednak wnet spostrzegł jej nieobecność i zaraz zaczęto jej szukać i nie zdołano jej znaleźć. Na nieszczęście bawiło się tam na podwórzu jeszcze dwoje dzieci. Te zapytane wskazały miejsce jej ukrycia. Esesowiec znalazł ją w ustępie i zaraz ją tam zastrzelił.
Teraz wzmożono czujność tak, że nikomu ani na kilka kroków nie było wolno ruszyć się z miejsca.
Tak pilnowano przez całą noc, a wczesnym rankiem wszystkich więźniów popędzono dalej ku Wodzisławiu.
Jak straszny ból szarpał duszą i sercem biednej Marysi, ojca i dzieci, kiedy tak doskonale opracowany plan ucieczki spełznął na niczym!
Straszny los znowu rozdzielił ich z sobą. I nie mogli nawet się pożegnać.
Wojna wnet się już skończyła i żona Zupoka nie wróciła do domu. Zginęła po drodze i nawet nie wiadomo gdzie i kiedy.
Pszczyna 5 stycznia 1955 roku.


Kolejne wspomnienia mego dziadka ponownie przytaczają parę historii związanych z okresem II wojny światowej na tym terenie. Śląsk jako teren uważany przez Niemców za rdzennie niemiecki a przez co po jego zajęciu włączony do Rzeszy był miejscem o zupełnie innych realiach życia niż tereny znajdujące się w granicach tzw. Generalnej Guberni. Często niestety ma to swoje konsekwencje aż do dnia dzisiejszego, gdyż nawet dzisiaj można jeszcze spotkać krytyczne uwagi dotyczące postawy Ślązaków w czasie wojny a które często formułowane są przez osoby całkowicie nie obeznane z tutejszymi realiami. Mam nadzieję iż może te kilka relacji naocznego świadka tych czasów pomoże nam je lepiej zrozumieć.

Palcówka czyli spis ludności na Śląsku za okupacji niemieckiej(163-154)

Po Zagarnięciu Polski Niemcy chcieli pokazać światu, że Śląsk jest zamieszkany przez ludność niemiecką, więc Niemcy mają prawo do tego kraju. Urządzili więc na Śląsku spis ludności zwany palcówką.
Potworzyli więc także w Pszczynie komisje spisowe, które miały ów spis przeprowadzić, aby się okazało, że mieszkają tu prawie sami Niemcy. Rozdano więc ludziom jakiś czas przed spisem odpowiednie formularze, które trzeba było wypełnić w języku niemieckim i w oznaczonym czasie oddać komisji. Można też było pójść przed komisję z niewypełnionymi formularzami, a wówczas wypełniła je komisja stosownie do zeznań oddającego. Formularz miał wielkość około ćwierci arkuszu papieru i zawierał kilka pytań, które miały stwierdzić przede wszystkim narodowość oddającego i jego rodziny.
Ponieważ panował tutaj terror i ludzie bali się podać narodowość polską, więc ci, którzy nie chcieli podać się za Niemców, podawali narodowość śląską. Tych jednak komisja uznawała za Niemców.
Na wypełniony formularz w dwóch jednakowych egzemplarzach kładło się odcisk palca. Dlatego formularz z odciskiem palca, a nawet cały ten spis nazywano palcówką. Oryginał palcówki zostawał w komisji, a jego duplikat otrzymywało się z powrotem. Później w razie kontroli trzeba go było pokazać.
Ja dla siebie, dla żony i dla dzieci wypełniłem formularze, bo oni po niemiecku nie umieli.
Przewodniczący komisji zapytał się mnie, kto te formularze wypełnił. Odpowiedziałem, że sam je wypełniłem. Powiada tedy do mnie: „To pan umie po niemiecku i pan tego nie zaznaczył. Sam tedy w formularzu w rubryce „język ojczysty” wpisał: „deutsch und polish”.
Przypuszczam tedy, że i mnie w tych spisach Niemcy nie zaliczyli do Polaków.
Nic tedy dziwnego, że pod presją przeprowadzone spisy ludności na Śląsku wykazały 93 procent Niemców.

Z dużą ciekawością przeczytałem także interesującą relacje dotyczącą powszechnie zrozumianego na Śląsku a nie do końca jeszcze zrozumianego w innych rejonach Polski problemy służby wojskowej w armii niemieckiej


Jak to Polacy na Górnym Śląsku ochotniczo poszli do wojska niemieckiego.
(163-149)

Już w początkach drugiej wojny światowej Niemcy po zajęciu Górnego Śląska i Polski podstępnie zabrali wielu młodych Polaków do wojska niemieckiego.
Było to właśnie w połowie kwietnia 1940 roku. Byłem właśnie w odwiedzinach u rodziny w Podlesiu Kęckim i u siostry w Kobiernicach. Miałem też rodzinę w Kętach, ale Kobiernice i Podlesie odgradzała od Kęt rzeka Soła, a za Sołę Niemcy bez przepustki nie puszczali. Nie mogłem więc udać się do Kęt.
Odwiedziwszy więc krewnych w Kobiernicach i Podlesiu Kęckim pewnego dnia przyjechałem pociągiem do Pszczyny.
Zaledwie jednak uszedłem kawałek drogi od stacji, gdy na drzewie przy drodze tuż przy parku zobaczyłem przylepiony plakat z urzędowym ogłoszeniem drukowanym w języku niemieckimi polskim.
Zdziwiło mnie to, że ogłoszenie było drukowane również po polsku. To rzecz niebywała. Przecież od zajęcia Pszczyny aż dotąd nie zdarzyło się, aby tu Niemcy cokolwiek drukowali po polsku. Wszakże wszelkie napisy w języku polskim gdziekolwiek były musiały być usunięte. Aż tu nagle ogłoszenie również w języku polskim!
Czytam tedy i sam sobie nie wierzę. Ogłoszenie wzywa wszystką młodzież kilku roczników, aby w przepisanym terminie stawiła się ochotniczo przed komisję poborową do wojska. Byłem zaskoczony i oburzony.
Miałem bowiem trzech starszych synów, należących do wymienionych roczników. Więc oni mieliby iść niemieckiego wojska?
Czytam jednak ogłoszenie jeszcze raz uważnie i zastanawiam się. Przecież tam jest napisane, że wzywa się jako ochotników do poboru do wojska obywateli niemieckich. A my przecież nie jesteśmy obywatelami niemieckimi.
Uspokoiłem się tedy, bo synowie moi jako ochotnicy do wojska niemieckiego nie pójdą. Ale któż właściwie ma się zgłosić ochotniczo? Przecież obywatele niemieccy muszą iść do wojska obowiązkowo, a nie ochotniczo!
Kiedy przyszedłem do domu, zaraz synowie moi powiadają: „Tatusiu! Są rozlepione ogłoszenia, aby zgłosić się do poboru do wojska niemieckiego.”
nie pójdziecie. – odrzekłem.
Jak to?! – zawołali zdziwieni synowie. – przecież na ogłoszeniach wyraźnie jest napisane, że nasze roczniki mają zgłosić się w wyznaczonych dniach do poboru do wojska.
A czy uważnie przeczytaliście ogłoszenie? Przecież tam wyraźnie jest napisane, że wzywa się obywateli niemieckich. A czy wy jesteście obywatelami niemieckimi?
Nie wiemy. Jak Niemcy Polskę zajęli, to...
To, że Niemcy Polskę zajęli, nie uczyniło nas jeszcze obywatelami niemieckimi.
A przecież ludzie tutaj myślą, że skoro nas Niemcy zabrali, to jesteśmy obywatelami niemieckimi. Koledzy wybierają się więc do poboru.
Tutaj Niemcy rzeczywiście użyli podstępu, sądząc, że wielu Polaków nie zrozumie wezwania i zgłosi się do poboru, a wówczas Niemcy wezmą ich do wojska jako ochotników. Tak więc Polakami powiększą nieco swoją armię. Przecież Niemcy nie potrzebują swoich obywateli wzywać na ochotników, bo w każdej chwili mogą ich wziąć do wojska przymusowo.
Prawda. – rzekł najstarszy z synów Bogusław – przecież rzeczywiście nie jesteśmy obywatelami niemieckimi wezwanie to nas nie obowiązuje! Ale co z kolegami? Przecież oni ogłoszenia nie rozumieją i wybierają się do poboru. Myślą, że mają iść do wojska niemieckiego.
Ludzie naprawdę nie zdają sobie sprawy z tego, że nie jesteśmy obywatelami niemieckimi i mogą zgłosić się do poboru. Musicie więc zaraz rozbiec się po mieście i uświadomić młodzież polską, że nie jest obowiązana stawić się do poboru.
Synowie moi zaraz rozbiegli się po mieście i uświadomili kogo mogli spotkać. To też wynik poboru był bardzo słaby. Zgłosili się tylko ci, którzy, choć byli obywatelami polskimi, teraz uważali się za Niemców, tudzież garść tych, którzy ogłoszenia nie zrozumieli.
Ale Niemcy nie dawali za wygraną i po trzech tygodniach t.j z początkiem maja 1940 roku urządzili pobór powtórnie.
Teraz do poboru spędzono młodzież z okolicznych wiosek, prawie wszystkich uznano za zdolnych do wojska i jako ochotników wzięto ich na wojnę. W mieście jednakże przymusowo do tego poboru nie ściągano. To też moi synowie i ich koledzy z miasta jako obywatele Polski do wojska niemieckiego nie poszli.
Ponieważ obecny mój zięć Emil Kasza ze Starej Wsi służył w wojsku niemieckim, przeto się go później zapytałem:
- A jak się to stało, że ty, chociaż Polak znalazłeś się w wojsku niemieckim?
Wówczas zięć tak mi odpowiada:
Zaraz z początkiem okupacji niemieckiej wójtem w Starej Wsi był niejaki Olesz, człowiek ducha niemieckiego. Kiedy Niemcy w kwietniu ogłosili pobór na ochotników do wojska niemieckiego, myśmy w Starej Wsi, uważając się za obywateli Polski, do poboru nie poszli. Poszli tylko ci, którzy uważali się za Niemców. A było ich w naszej wsi około dziesięciu.
Ale już następnego dnia rano, a była właśnie niedziela i ja jeszcze spałem, gdy zbudził mnie głos niemieckiego policjanta. Zmusił mnie on do spania i do szybkiego ubrania się. W ogóle napędzał do pośpiechu. Potem zaprowadził mnie do szkoły. Tam spędzili nas wszystkich starowsianów danych roczników i o głodzie trzymali nas do wieczora. Przez cały czas w dwóch salach szkolnych spisano z nami protokół. Pytano się nas, dlaczego nie stawiliśmy się do poboru, kto nas do tego namawiał itp.
- Dopiero wieczorem, kiedy ze wszystkimi spisano protokół, puszczono nas do domu. Za trzy tygodnie urządzono pobór do wojska ponownie. Wójt ze Starej Wsi Olesz zwołał na tenczas już rano do szkoły i wszystkich razem poprowadzono nas do Pszczyny do poboru do wojska. Wszystkich nas uznano za zdolnych do wojska ochotników. Do szeregów jednak powołano nas dopiero w zimie. Ja musiałem stawić się do wojska 2 grudnia 1940 roku.
Tak więc jako przymusowy ochotnik znalazłem się w wojsku niemieckim, walczyłem na froncie, zostałem ranny w nogę i wreszcie dostałem się do niewoli angielskiej. Do końca wojny przebywałem w Egipcie, skąd wreszcie wróciłem do domu. Człowiek

Inną kwestią nie do końca zrozumianą poza terenami Górnego Śląska jest sprawa tzw. volkslisty. Franciszek Szczepańczyk mimo nacisków jako jedna z nielicznych osób na tym terenie volkslisty nie podpisała. Kulisy tej sprawy przedstawił w poniższym wspomnieniu. Dla wielu osób obecnie powód dla którego ostatecznie dziadek mój nie podpisał tego dokumentu może wydawać się lekkomyślny, jednakże Franciszek Szczepańczyk był przez całe swoje życie osobą bardzo przesadną jednakże wynikało to z jego bardzo głębokiej wiary której był wierny aż do śmierci. Sprawy związane z przeżyciami metafizycznymi mego dziadka stanowią istotną część jego książek. Kwestie te nie stanowią jednak przedmiotu tego opracowania, sygnalizuję je jednak w celu uświadomienia ich wpływu na taką a nie inną decyzję dziadka w sprawie volkslisty.



Sprawa volkslisty(163-82)


Zaraz po przyłączeniu Górnego Śląska do Pilski w 1922 roku przeniosłem się na Śląsk i pracowałem w okolicy Pszczyny w Jankowicach, Piasku i Czarkowie. Z Czarkowa przeniosłem się do Pszczyny, gdzie zaskoczyła mnie druga wojna światowa.
W czasie okupacji pracowałem jako robotnik fizyczny przy sypaniu toru kolejowego z Pszczyny do Dziedzic, a następnie jako pomocnik murarski.
Najcięższe czasy nadeszły, kiedy Niemcy zaprowadzili tak zwane volkslisty. Kto podpisał volkslistę, to znaczyło że chce, aby go uważano za Niemca. Bardzo dużo Polaków na Górnym Śląsku volkslistę podpisała.
I mnie też wręczono yaką volkslistę, abym ją wypełnił i podpisał. Ja jednak będąc Polakiem volkslisty nie podpisałem. Ale nie dano mi spokoju, namawiając mnie do podpisania tej volkslisty. Przyjaciele tłumaczyli mi, że powinienem volklistę podpisać, bo z zagranicy Polacy wzywali przez radio Polaków na Śląsku, aby maskowali się i udawali Niemców i tak uniknęli wytępienia Polaków przez Niemców. Niemcy też mnie nakłaniali twierdząc, że wszyscy Polacy zostaną ze Śląska usunięci.
Byłem jednak stanowczo przeciwny podpisaniu volkslisty i mówiłem: „Jakżeż mogę pisać, że jestem Niemcem, skoro jestem Polakiem. Kłamać nie chcę.”
Ale napór oraz prośby i groźby nie ustawały. Wszyscy sąsiedzi podpisali już volkslistę, a ja z rodziną nie podpisaliśmy.
Kiedy jednak napór nie ustawał i namawiano mnie, abym przynajmniej zważał na dzieci, kiedy o siebie nie dbam, począłem się zastanawiać, co właściwie należało by zrobić.
Wówczas po raz pierwszy w życiu przyśnił mi się ojciec mojej mamusi kowal Jakub Kołodziejczyk. Śniło mi się tedy, że leżę na łóżku. Wtem przyszedł do mnie starszy mężczyzna w czarnym żupanie. Domyśliłem się, że to jest mój dziadek. Dziadek stanął przy łóżku, nachylił się nade mną i długo mi coś mówił. Co mi wówczas mówił, nie zdołałem sobie zapamiętać, ale gdy już miał odchodzić i pożegnał się ze mną, pogroził mi palcem i powiedział głośno, wyraźnie i z naciskiem: „Ani mi się nie waż podpisać tego paszportu !”
Odszedł, a ja się zaraz zbudziłem i uprzytomniłem sobie sen. Takim jak teraz w śnie widywałem go gdy jeszcze żył na świecie, a ja byłem małym chłopcem. Takim go sobie zapamiętałem.
Dziadek po niemiecku nie umiał i nigdy za życia nie słyszał o jakiejś volksliście. Ale za jego życia ludzie w Austrii często podpisywali jakieś paszporty. To też po swojemu volkslistę nazwał paszportem i zabronił mi ten paszport podpisać.
Wiedziałem już, co mam robić i volslisty nie podpisałem. Skończył się termin oddania volkslisty, a ja zatrzymałem formularz nie podpisany. Jakoś o tym wszyscy zapomnieli. Ponieważ zaraz zmieniliśmy mieszkanie, sprawa naszej volkslisty poszła w zapomnienie. Byłem więc wdzięczny dziadkowi, że przyszedł do mnie w śnie i pouczył mnie, jak mam postąpić.


Pragnę przytoczyć tu także w całości wspomnienie o człowieku z którym chyba najokrutniej obeszła się historia naszego miasta skazując go na zapomnienie. Postać ta jednak jest jedną z najciekawszych z opisanych w tej książce. Opowiadanie to przybliży nam też nieznane ogółowi społeczeństwa Pszczyny kulisy działalności zorganizowanego ruchu oporu na tym jakże trudnym dla tej działalności terenie.


Wspomnienie o Janie Chodakowskim (163-94)

Z Janem Chodakowskim poznałem się z początkiem drugiej wojny światowej i wnet żeśmy się zaprzyjaźnili. Był on kapitanem wojska polskiego i ostatnio przed wojną pracował w wywiadzie polskim. Teraz mieszkał w Pszczynie na Pocztarzyńcu niedaleko naszego mieszkania.
Ponieważ jego teścia Sojkę z Pocztarzyńca uważali Niemcy za Niemca, przeto Chodakowskiego jako jego zięcia zostawili w spokoju.
Dowiedziawszy się , że jestem polskim nauczycielem, Chodakowski pragnął poznać się ze mną. Ja dotąd nie tylko go nie znałem, ale nic o nim nie wiedziałem. Zdziwiłem się tedy, kiedy pewnego razu przyszedłszy z miasta do domu, zastałem tam czekającego na mnie obcego mężczyznę, który mi się przedstawił jako były kapitan wojska polskiego i powiedział mi, że pragnie zapoznać się ze mną.
Tak zaczęła się nasza znajomość i nasza przyjaźń. Odtąd bowiem przychodził do nas dość często. A gdy arbeitsamt wyznaczył nam pracę, obu nas przydzielono do tego samego zajęcia. Obaj tedy pracowaliśmy przy budowie toru kolejowego z Pszczyny do Dziedzic.
Mieszkając w pobliżu wczesnym rankiem przychodził po mnie i razem chodziliśmy do pracy. Także przy pracy staraliśmy się zawsze trzymać się razem. Razem też później pracowaliśmy w „Ruchu Oporu”, dopóki po kilku latach Chodakowskiego nie aresztowano i nie wywieziono do obozu zagłady w Oświęcimiu.
Widząc we mnie szczerego przyjaciela, zwierzał mi się czasem ze swoich nawet intymnych spraw i opowiadał mi o swoim życiu. Nie było ono wysłane różami i nie opływało w wygody, jakby należało przypuszczać.
Pochodził on ze starej magnackiej rodziny posiadającej duży majątek na wschodnich kresach Polski. Urodził się więc jako syn wielkopański, ale rodzinnego ciepła nie zaznał. Matka z ojcem stale wyjeżdżali za granicę, a jego wykarmiła i wychowała mamka. Gdy podrósł, troszczyły się o niego bony, które uczyły go obcych języków i dały mu początkowe wykształcenie. Później przydzielono mu domowego nauczyciela. Ale rodziców swoich prawie nie znał. Przebywali za granicą, zwiedzili Włochy, Francję, Szwajcarię i inne kraje i żyli tam rozrzutnie. We własnym majątku rzadko się zjawiali i synowi rodzicielskiej miłości nie okazywali.
Wprawdzie był jedynakiem, ale gdy podrósł z rodzinnego majątku niewiele pozostało. Rodzice roztrwonili go za granicą, a co pozostało, było zadłużone.
Podrosłszy do pełnoletności, młody Chodakowski wstąpił do wojska polskiego.
W najbliższym dworze żyła młoda panienka hrabianka Maria. Od dziecka spotykała się z Jasiem Chodakowskim, a kiedy oboje podrośli, rodzice postanowili ich z sobą ożenić.
Podupadły majątek Chodakowskich połączony z majątkiem sąsiada może da się uratować z rąk obcych. A że młodzi mieli się ku sobie, więc wnet odbyło się wesele. Miodowe miesiące i pierwsze lata pożycia małżeńskiego spędzili szczęśliwie. Chodakowski przeprowadził się do żony. Po jakimś czasie urodziła im się córeczka, której nadano imię matki Maria.
Chodakowski, służąc w wojsku, zwykle przebywał poza domem. A żona w tym czasie zdradzała go z właścicielem sąsiedniego dworu. Kiedy zaś po paru latach jedyna córeczka Chodakowskich umarł, żona całkiem opuściła Chodakowskiego i przeniosła się do kochanka. Stosunki więc rodzinne zostały zupełnie zerwane i Chodakowski otrzymał z żoną rozwód.
Ożenił się powtórnie, ale i teraz niedługo cieszył się szczęściem małżeńskim. Po kilku latach żona mu umarła, pozostawiając małego synka Mariana. Chodakowski kochał go bardzo i nazywał go pieszczotliwie Muśkiem. Pieścił go i każdą chwilę z nim spędzał. Ale dziecku trzeba było matczynego ciepła i opieki.
Koledzy widząc jego ciężkie położenie i trudne życie, namówili go, aby się ożenił. I on też nie miał zamiaru pędzić kawalerskiego życia. A chociaż żył tylko z gaży wojskowej, postanowił się ożenić. Nie szukał teraz żony przyzwyczajonej do wygodnego życia, ale ubogiej, skromnej dziewczyny. Zadłużony bowiem majątek Chodakowskich poszedł na licytację i został sprzedany. A otrzymane zań pieniądze nie starczyły nawet na spłacenie długów.
W międzyczasie umarli mu oboje rodzice. Umarli na obczyźnie w Paryżu i syn jedyny nawet nie wiedział, gdzie i kiedy odbył się ich pogrzeb. Mimo to zasmucił się bardzo, bo chociaż roztrwonili majątek i o niego się nie troszczyli , przecież to byli jego rodzice. Kochał ich też gorąco, choć znał ich niewiele. Znał ich tylko tyle, że czasem na krótko przyjechali do swego majątku, gdzie się wychowywał. A wówczas okazywali mu wiele czułości. Może i naprawdę go kochali, tylko, że nie mogli w domu długo usiedzieć. Nic im się tu nie podobało i jakaś siła ciągnęła ich za granicę.
Zostawiali więc dalej syna pod opieką obcych ludzi i wyjeżdżali z kraju, by za granicą żyć rozrzutnie. Może nie zdawali sobie sprawy z tego, że zadłużony majątek upada i, że synowi w spuściźnie nic nie zostanie.
Straciwszy obie żony i majątek, Chodakowski ożenił się po raz trzeci i to z dziewczyną, której zupełnie nie znał. Zapoznał się z nią za pomocą ogłoszeń matrymonialnych w gazetach.
Tą znalezioną za pomocą gazet dziewczyną była Zosia Sojczanka córka Józefa Sojki zagrodnika mieszkającego na Pocztarzyńcu w Pszczynie.
Wnet po zapoznaniu się bliższym odbył się w Pszczynie ślub młodej pary i Chodakowski zabrał swą żonę na Kresy Wschodnie Polski, gdzie mieszkał na pograniczu jako oficer Korpusu Ochrony Pogranicza. Tam mieszkali oboje przez kilka lat, a mały Musiek wyrósł tymczasem na sporego, pięknego chłopaka i podobno był podobny do swojej zmarłej matki, której nosił imię.
W jakiś czas przed wybuchem drugiej wojny światowej Chodakowski jako należący do II wywiadu przybył na Śląsk i z rodziną zamieszkał w Pszczynie u rodziców żony. Tu też zastał go wybuch drugiej wojny światowej.
Mieszkaliśmy oboje blisko siebie na Pocztarzyńcu w Pszczynie, ale nie znaliśmy się. Gdy Niemcy zajęli Polskę, Chodakowski mieszkał u teściów. Miejscowi Niemcy go tu nie znali, a że Józefa Sojkę z Pocztarzyńca uważali za Niemca, więc Chodakowski jako jego zięciem niewiele się interesowali. Żył więc skromnie lecz spokojnie.
I wówczas późną jesienią 1939 roku czy też wczesną wiosną 1940 roku przybył do mnie, aby zapoznać się ze mną jako polskim nauczycielem.
Odtąd zaprzyjaźniliśmy się z sobą i staraliśmy się pracować zawsze razem. Razem też zgłosiliśmy się do arbeitsantu w Pszczynie i razem przydzielono nas do firmy budowlanej Rosner i Golchen, która budowała drugi tor kolejowy z Pszczyny do Dziedzic.
Codziennie rano Chodakowski chodził po mnie i razem udawaliśmy się do pracy. W pracy też staraliśmy się trzymać razem. Razem również znosiliśmy różne szykany, jakich nie szczędzili nam niektórzy z robotników.
Przy sypaniu drugiego toru kolejowego z Pszczyny do Dziedzic pracowało z nami kilkunastu byłych kolejarzy i pocztowców jak Nowak i Walecki z Goczałkowic, Kluge z Pszczyny i inni i ci zachowywali się godnie jako Polacy. Ale kilku robotników z okolicy, zwłaszcza z Łąki i jeden z Rudołtowic przygadywali nam ustawicznie i kpili z Polski. Zaś o Polakach w ogóle nie wyrażali się inaczej Poltonie. Musieliśmy jednak milczeć, bo wiedzieliśmy, że tym sposobem chcą nas pobudzić do wypowiedzi swego zdania, a potem oskarżyć nas jako wrogo usposobionych do Niemców Polaków.
I było nam przykro, że musieliśmy słuchać tych obelżywych wygadywań i to przez ludzi, którzy dotąd byli Polakami.
Po pewnym czasie przybył też do pracy przy sypaniu tego toru były naczelnik poczty w Pszczynie Alfred Klein ze swoimi synami Fredziem i Heniem. Byli to bardzo dobrzy Polacy to też zaraz zrozumieliśmy się i staraliśmy się pracować razem w jednej grupie. Gdyśmy byli sami, to mogliśmy swobodnie rozmawiać i przygotowywać grunt do organizowania ruchu oporu.
Tymczasem rodzina Chodakowskiego powiększyła się. Urodziła mu się córka.
A nasza praca na torze kolejowym była bardzo ciężka. Zima bowiem w roku 1940 na 41 była bardzo ostra. Pracę zaczynaliśmy o g. 4 rano. A że wówczas przesunięte były zegary naprzód więc według słońca była to godzina 3-cia.
Gdyśmy wykonywali roboty początkowe na stacji w Pszczynie, tośmy do pracy mieli niedaleko. Ale później gdy na torze odbywały się roboty w Goczałkowicach, tośmy do pracy szli pieszo około godziny. Musieliśmy więc wychodzić z domu o godzinie 3-ciej czyli według słońca o g. 2-giej w nocy. A pracowaliśmy dziennie 12 godzin czyli od g. 4-tej rano do g. 4-tej po południu. Po pracy znów około godziny szliśmy do domu. Byliśmy jednak zadowoleni, że możemy tu pracować i mieszkać w domu.
Najgorzej było, gdyśmy pracowali za Pszczyną już w Goczałkowicach. Teren przed Goczałkowicami jest nie zasłonięty, a zima była bardzo ostra i wiały mroźne wiatry. Trudno było na tym wydmuchowisku wytrzymać. Gdyśmy jednak pracą zbliżyli się do wsi, to w porze obiadowej chroniliśmy się za pobliskie stodoły, czy inne budynki. Nawet w niektórych wypadkach spędziliśmy porę obiadową w mieszkaniu litościwych ludzi. Najczęściej grzaliśmy się u pana Waliczka w Goczałkowicach, który był kolejarzem i czuwał na torze, aby pociąg nie najechał na pracujących robotników.
Zdarzyło się tak, że w zimie w tym roku wielka śnieżyca zasypała wysoko tory kolejowe na stacji w Pszczynie. Wówczas przez kilka dni zamiast sypać tor w Goczałkowicach, ładowaliśmy śnieg na stacji w Pszczynie do wagonów i osobnym pociągiem wywoziliśmy go za miasto do parku i nad Pszczynkę i zrzucaliśmy na pola.
Przy sypaniu toru kolejowego i w równaniu terenu na stacji brał też udział samochód ciężarowy. Kierowcą jego był były pracownik pocztowy w Pszczynie Wituła. On miał możność słuchania radia, więc też codziennie dzielił się z nami wiadomościami radiowymi.
A gdy ten samochód później przeznaczono do innego zajęcia, wiadomościami radiowymi dzielił się z nami pracujący razem z nami Józef Loska.
Ale z początkiem lata 1941 roku na jakiś czas musieliśmy się rozstać z Kleinami. Za mostem na Wiśle zaczęto budować tor kolejowy, który stąd przez Czarny Las prowadził wprost do Zebrzydowic. Budowała go firma Kurcjusza z Czechowic. Tam właśnie na najbliższym potoku budowano mostek cementowy, przez który budowano tor kolejowy. Do budowy tego mostu firma Kurcjusza wypożyczyła mnie i Chodakowskiego. Pracowaliśmy tam przez kilka tygodni. Po wybudowaniu tego mostka znowu wróciliśmy do swej firmy.
W tym czasie Kleimowie z tą samą firmą przenieśli się do budowy toru gdzieś ku Gliwicom.
Ponieważ tor kolejowy do Dziedzic został ukończony, przeto robotnicy, a także i ja z Chodakowskim zostaliśmy z pracy w tej firmie zwolnieni.
Po kilku dniach odpoczynku arbaitsamt przydzielił nas obu jako pomocników murarskich do firmy budowlanej Jerzego Liszki w Pszczynie.
Byliśmy z tego bardzo zadowoleni, bo dalej mogliśmy mieszkać w domu, a Liszka, jakby współczuł z naszą dolą, nie przemęczał nas pracą. Posłał nas nawet do kopania rowu przydrożnego przy polnej drodze między „Bażantarnią” w Porębie, a szosą radostowicką. Tam pracowaliśmy bez dozoru tylko obaj, a budowniczy zostawił nam zupełną swobodę. To też nie napracowaliśmy się ciężko.
Po nijakim jednak czasie przydzielono nas obu jako pomocników murarskich do pracy w Pszczynie przy budowie tak zwanych „heimów”.
Na rogu między ulicą Powstańców, a Aleją Kościuszki stał piętrowy dom pana Ficka, a później jego zięcia pana Pająka. Przy tym domu był bardzo duży sad. W tym sadzie postanowili Niemcy wybudować trzy duże piętrowe domy. Miały one wygląd typowo niemiecki i dlatego zwano je „hajmami”.
Prace zaczęliśmy tam od wycinania drzew owocowych. A żal nam ich było, bo wszystkie były młode, zdrowe i obficie rodziły smaczne owoce.
Najpierw wyznaczono według planu miejsce na budowę pierwszego hajmu. Kopaliśmy więc fundamenta pod budowę domu, a potem pracowaliśmy przy zwożeniu i przygotowaniu materiału pod budowę. Jako majster ciesielski prowadził pracę ciesielską Pistelok ze Starej Wsi. Zaś jako pater roboty murarskie prowadził pater Jahne z Pocztarzyńca. Obaj byli Polakami, więc też pracowało się nam nieźle. I tutaj dalej, o ile to było możliwe, trzymaliśmy się w pracy razem z Chodakowskim. Czasem jednakże Chodakowski pracował na budowie, a mnie z jakimś murarzem posyłano na tak zwaną fuszerkę czyli do jakiś przeróbek i napraw murarskich w domach prywatnych.
Kiedy mury pierwszego budynku były już ukończone, przystąpiono do budowy drugiego hajmu, a potem trzeciego. Wszystkie trzy hajmy postawiono według jednego planu. Są więc tak wewnątrz, jak i zewnątrz jednakowe.
Ale gdy budowa wszystkich trzech hajmów zbliżała się do końca, Chodakowski przestał tu pracować i otrzymał zajęcie przy którejś kopalni w Katowicach. Mieszkał jednak dalej u teściów w Pszczynie. To też na każdą niedzielę i święto przyjeżdżał do domu. Nie tylko więc nie straciliśmy ze sobą łączności, ale usilniej prowadziliśmy pracę w podziemnym ruchu oporu. Chodakowski bowiem nawiązał łączność z ruchem oporu w Katowicach i podał naszą placówkę pod zarząd wojewódzkiej konspiracji w Katowicach.
Co niedzieli po nabożeństwie schodziliśmy się u p. Kleinów, którzy mieli tuż za parkiem w domu p. Niedźwiedziów skromne mieszkanie na poddaszu. Tam Chodakowski dzielił się z nami wiadomościami i wskazówkami jakie otrzymał w Zarządzie wojewódzkim.
Gdy po naborzeństwie szliśmy z Chodakowskim przez park do Kleinów, zwykle między cmentarzami spotykaliśmy się z Alojzym Kądzielnikiem z Jankowic, który kierował inną grupą oporu. Po drodze ostrożnie rozmawialiśmy o sprawach ruchu oporu, a Chodakowski namawiał Kądzielnika, aby swoją grupę przyłączył do naszej. Rozmowy na ten temat były niekiedy bardzo ożywione. Jednakże do połączenia się obu grup nie doszło.
Według wskazówek z Katowic nasza grupa dzieliła się na trójki, a nasza trójka tj. Chodakowski, Klein i ja stanowiliśmy najwyższą jednostkę organizacyjną. Prócz tego Chodakowski był stałym łącznikiem między Katowicami a Pszczyną.
Stosownie do polecenia z Katowic mieliśmy w Pszczynie przydzieloną pracę, aby przygotować ludzi na chwilę przełomową, gdy Niemcy będą uchodzić z Pszczyny. Chodakowski jako były oficer polski miał organizować partyzantkę. Klein miał zorganizować ludzi do pracy na poczcie i na kolei. Ja zaś miałem znaleźć ludzi, którzy ujęliby w ręce administrację i handel.
Wszyscy też rączo ale ostrożnie wykonywaliśmy wyznaczoną pracę.
Chodakowski w pierwszym rzędzie starał się pozyskać do partyzantki ludzi, którzy przed wojną służyli w wojsku polskim. Jednak pozyskać ludzi do partyzantki było bardzo trudno. Obawiali się czegoś. Zresztą mężczyzn zdolnych do pracy wojskowej było mało, bo Niemcy zabrali ich do wojska niemieckiego, względnie wywieźli do Niemiec na przymusowe roboty albo do obozu.
O szczegóły nie pytałem się Chodakowskiego, boć przecież praca konspiracyjna była tajemnicą. Wśród Polaków byli też tacy, którzy powiadali: „Jesteśmyz wami i w razie potrzeby możecie na nas liczyć, jednakże do ruchu oporu należeć nie możemy”. Wiem tylko, że do partyzantki Chodakowski pozyskał Pławeckiego i braci Zupoków.
Łatwiej praca wiodła się Kleinowi. Ponieważ przed wojną był naczelnikiem poczty w Pszczynie, przeto znał wielu byłych pracowników pocztowych i kolejowych i ich zaraz pozyskał do pracy. Nie pytałem się go o osoby, bo byliśmy podzieleni na trójki. Wiem tylko, że pozyskał braci Skapczyków.
Ja też rozglądałem się za ludźmi, którym można było zaufać i pozyskałem ich do pracy, polecając im, aby zjednywali sobie do pracy pomocników.
W imieniu tedy Zarządu Wojewódzkiego naszej organizacji porozumiałem się z doktorem Lerchem, który po objęciu Górnego Śląska przez Pszczynę, był pierwszym starostą w Pszczynie. Jego więc teraz zamianowałem starostą, aby objął urzędowanie, gdy Niemcy opuszczą Pszczynę.
Zorganizowanie skarbowości poleciłem byłemu kasjerowi Urzędu Skarbowego w Pszczynie panu Gorolowi. Natomiast sprawy handlowe oddałem w ręce byłego właściciela sklepu w rynku i majstra rymarskiego Szczepana Szewieczka. Czy i kogo wyznaczyłem na burmistrza już nie pamiętam. Nie pamiętam też, komu jeszcze wyznaczyłem jakie zadanie.
A sprawy były ważne, bo po klęsce Niemców pod Stalingradem front wojenny zbliżał się ku Pszczynie coraz więcej. Już nawet pszczyńscy Niemcy zaczęli powątpiewać, czy wojnę wygrają. Polacy zaś pewni byli bliskiego zwycięstwa i odzyskania wolności. Nie mogli jednak tego okazywać, aby nie popaść w podejrzenie, że cieszą się z niemieckiego niepowodzenia. Inaczej naraziliby się na aresztowanie, a nawet i na obóz i na śmierć. A Niemcy byli czujni i coraz więcej szpiegowali Polaków. Wielu też szpiegów zdołało się wkraść do organizacji ruchu oporu.
Tak stało się i w Katowicach. Do Zarządu Ruchu Oporu dostał się tam niejaki Grolik i zyskał zaufanie. A kiedy już dokładnie poznał wszystkie sprawy, doniósł o wszystkim władzom niemieckim, które wówczas aresztowały wiele osób. Nie uniknął tego i Chodakowski.
Pewnego dnia na wiosnę 1944 roku, przed dom Chodakowskiego w Pszczynie zajechał samochód i wyszło z niego kilku gestapowców. Zabrali Chodakowskiego i zawieźli go do obozu zagłady w Oświęcimiu.
Zdarzenie to wraz z Kleinami przeżywaliśmy w najwyższej trwodze. Bo jeżeli gestapo wpadnie na trop naszej organizacji w Pszczynie, albo jeżeli Chodakowski nie zdoła przetrwać tortur śledztwa, załamie się i wyjawi naszą organizację, to Niemcy nie tylko zabiorą nas do obozu, ale też zniszczą nasze rodziny. Nie spaliśmy ze zmartwienia po całych nocach i nagle włosy nam osiwiały.
Żona Chodakowskiego zdołała uzyskać zezwolenie, że mogła czasem zanieść mężowi trochę żywności, zobaczyć się z nim, a nawet krótko porozmawiać. Wówczas skarżył się jej, że co chwila biorą go na śledztwo i torturują, pragnąc wydobyć z niego przyznanie się do winy. On jednak do niczego się nie przyznaje i nikogo nie obwinia.
Odetchnęliśmy dopiero, gdyśmy się dowiedzieli, że Chodakowski zniósł wszelkie katusze śledztwa i do niczego się nie przyznał i nikogo nie zdradził.
Ale praca organizacyjna utknęła. Katowicka organizacja przez aresztowanie zarządu i innych członków została rozbita. Zaś przez aresztowanie Chodakowskiego straciliśmy główną sprężynę organizacyjną. Byliśmy słabi i bezradni, aby dokonać jakich czynności, mogących mieć wpływ na bieg wypadków.
A wypadki szybko się toczyły. Wojska rosyjskie i polskie oswobodziły już większą część Polski i zatrzymały się dopiero nad Wisłą. W Lublinie powstał Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, który stanowił niejako tymczasowy Rząd polski. W Warszawie wybuchło powstanie.
Niemcy poczęli z Oświęcimia i z innych obozów wywozić więźniów dalej na zachód. I Chodakowskiego po kilku miesiącach pobytu w Oświęcimiu wywieziono do obozu w Rożnowie (Gross Rosen).
Teraz i żona straciła z nim łączność. Nie wiedzieliśmy więc, co się z nim dzieje. Dopiero kiedy po zajęciu tego obozu przez wojska radzieckie, więźniowie poczęli wracać do domu. Wrócił też z tego obozu do Pszczyny niejaki Gawron. Mówił on, że po zajęciu tego obozu przez wojska radzieckie Chodakowski jeszcze żył, ale był bardzo słaby. Co się z nim później stało, nie wie.
W każdym razie Chodakowski nie przesłał o sobie żadnej wiadomości i wszelki słuch o nim zaginął.
Nie ulega wątpliwości, że Chodakowski doczekał się wolności, ale na skutek ciężkich przeżyć umarł.
Pozostała po nim młoda wdowa i czworo sierot. Najstarszy syn z poprzedniej żony Musiek miał już lat kilkanaście. W czasie wojny urodziło się troje dzieci: Kazik, Elżbieta (Lesia) i Zosia. Po paru latach Musiek ciężko zachorował i umarł.

Mało mieszkańców Pszczyny wie o tym iż w Pszczynie znajdowała się filia obozu oświęcimskiego. Przebywali w niej jeńcy radzieccy a że Związek Radziecki nie ratyfikował wtedy postanowień Konwencji Genewskiej w ocenie Niemców nie przysługiwały im prawa jeńców wojennych. Jeńcy radzieccy byli więc traktowani jako zwykli więźniowie. Jednak prawdziwą tragedią tych ludzi był fakt iż w myśl postanowień Stalina jeńcy ci, jako że dali wziąć się do niewoli byli zdrajcami swej ojczyzny i po powrocie do ZSRR czekało ich zesłanie do gułagów. Oto relacja na temat pszczyńskiego obozu jenieckiego. Pragnę zaznaczyć iż jedna z jej wersji została przytoczona we fragmencie w pracy Zygmunta Orlika „Ziemia Pszczyńska Rok 1945”.

Obóz jeńców radzieckich na Strzelnicy w Pszczynie (163-99)

Ponieważ mnie jako polskiego nauczyciela wyrzucono wraz z rodziną z mieszkania na Pocztarzyńcu w Pszczynie i nie dano mi żadnego mieszkania, przeto kolega Pustówka przyjął nas na sublokatorów. Ale po kilku miesiącach Niemcy wyrzucili nas z tego mieszkania razem z państwem Pustówkami. A nikt nas też jako Polaków na mieszkanie nie chciał przyjąć.
A były za miastem na Strzelnicy ruiny starego młyna pana Morawca. Bezpośrednio przy tych ruinach był budynek, w którym były dwa pokoje i kuchnia. Nikt tam mieszkać nie chciał, bo dach kryty papą był dziurawy.
W tym więc budynku zamieszkaliśmy wraz z Pustówkami, mając po jednym pokoju i wspólną kuchnię.
Ponieważ czasie roztopów śniegu i ulewnego deszczu woda lała się przez dach i powałę do pokoju, przeto musieliśmy na strychu podstawiać wiadra, miednice, garnki i cebrzyki, aby nam mieszkania woda nie zalała. W takich warunkach mieliśmy tam spokój przez dwa lata.
Atoli w lecie 1943 roku dowiedzieliśmy się, że stary młyn Morawca zostanie przebudowany na obóz dla jeńców radzieckich.
I rzeczywiście wnet przybyła grupa robotników składających się z 5 czy 6 osób i przerobiła stary młyn na obóz. Zajęto też znajdujące się tam szopy i dom, w którym mieszkaliśmy oraz przylegający do młyna obszar ziemi.
Wszystko to otoczono podwójnym wysokim płotem z drutu kolczastego i drucianą siatką.
Gdy urządzono obóz mieszkaliśmy jeszcze w przyległym budynku. Ale gdy obóz był gotowy, usunięto nas z zajmowanego mieszkania. Budynek ten przerobiono na mieszkania dla zarządu obozu, do którego wprowadzono jeńców radzieckich. Nam przydzielono skromne mieszkanie na Polnych Domach w Pszczynie obok Piasku.
Ponieważ obóz ten był tuż przy głównej drodze z Pszczyny do Katowic, przeto udając się z Polnych Domów czy z Piasku do miasta, trzeba było przechodzić obok obozu. Ale jeńców tam nie spotkałem, bo wczesnym rankiem pędzono ich do pracy na drugą stronę Pszczyny. a z pracy wracali dopiero wieczorem.
Kilka jednak razy napotkałem kolumnę jeńców wracających z pracy do obozu. Prowadzili ich esesmani uzbrojeni w karabiny, a także w pejcze. Tymi to pejczami po drodze bili jeńców.
Byłem raz świadkiem, jak pewna kobieta z Jankowic, widząc że bez przyczyny konwojenci znęcali się nad jeńcami, stanęła w ich obronie. Wówczas konwojent naprzezywał ją i o mało jej nie zabił.
Kiedy i w jaki sposób obóz został zlikwidowany nie zauważyłem. Prawdopodobnie stało się to w nocy, kiedy pędzono przez Pszczynę więźniów z obozu oświęcimskiego. Obóz jeńców w Pszczynie był bowiem filią obozu zagłady w Oświęcimiu.
Ponieważ syn nasz Janek miał wówczas trzynaście lat i wszystkim się interesował, przeto o tym opowiada:
-Kiedy mieszkaliśmy w starym młynie Morawca w Pszczynie na Strzelnicy, poczęto zabudowania młyna przerabiać na obóz dla jeńców radzieckich. Było to późnym latem, czy też jesienią 1943 roku. Przeróbki dokonywała grupa ludzi cywilnych złożona z pięciu czy sześciu osób z majstrem.
Pracował też w tej grupie jeden Polak, niejaki Baron pochodzący z Tychów. Ojciec jego był powstańcem i teraz ukrywał się przez całą wojnę. Był on szwagrem Rozali Gojnej z Pszczyny, która po wojnie wyszła za powstańca Widerę.
Gdyśmy jeszcze mieszkali we młynie, budynek przerabiano na obóz. Zamiast podłogi z desek, tak na parterze, jak na piętrze kładziono płyty z wiór drewnianych i cementu. Na tym później musieli spać jeńcy.
Skorośmy już w jesieni tj. 9 listopada 1943 roku opuścili mieszkanie we młynie, w budynku przerobionym ze starego młynicy umieszczono jeńców wojennych Rosjan. Zaś mieszkanie, które opuściliśmy, przerobiono na mieszkanie dla esesmanów.
Obóz ten był filią obozu oświęcimskiego, a mieszkało w nim około dwustu radzieckich jeńców wojennych. Zamiast pasiaków mieli mundury drelichowe po austriackich żołnierzach sprzed pierwszej wojny światowej koloru ciemnozielonego. Na plecach na bluzach mieli białą farbą wypisane, większe niż stopa litery S.U. Prawdopodobnie znaczyło to: „Soviet Union”.
Jeńcy nie mieli żadnych pasków, którymi mogliby szaty podtrzymywać. To też zwisały im luźno. Na nogach mieli drewniaki o niełamanej bardzo grubej podeszwie. Były tak ciężkie, że nie mogli nóg podnosić, więc idąc, suwali nogami.
Ponieważ byłem ministrantem i szedłem do kościoła na godzinę piątą, widziałem tedy, że kolumna jeńców wyruszała z obozu do pracy o godzinie 5-tej rano.
Wszyscy szli czwórkami, a nie trójkami, jak to Niemcy praktykowali. Pracowali po drugiej stronie Pszczyny przy budowie jakiejś fabryki, tam gdzie dzisiaj jest Zakład Urządzeń Mechanicznych „Elwo”, a więc w odległości jakich trzech kilometrów. Prowadzili ich esesmani zaopatrzeni w bykowce czyli pejcze, którymi po drodze bili jeńców bez przyczyny. Najczęściej bili ich dlatego, ponieważ uważali, że idą za wolno, albo też jeżeli któryś pochylił się nieco.
Na Strzelnicy przy drodze mieszkały dwie Niemki. Jedna z nich, widząc, jak znęcano się nad jeńcami, stanęła w ich obronie. Wówczas jeden z konwojentów krzyknął:” Sehe weg, du alte Hekse!” (Idź precz, stara wiedźmo!) i uderzył ją bykowcem.
Jeńcy wracali z pracy wieczorem, a wówczas nieśli na ramionach kilka trupów. Nie wiadomo, co w obozie z trupami robiono. Prawdopodobnie w nocy odwożono zwłoki do krematorium w Oświęcimiu, a natomiast przywożono nowych jeńców.
Jeńcy przemęczeni wieczorem byli na wszystko zobojętnieni i prawie nie reagowali na bicie.
Przechodniom przy obozie nie wolno było się zatrzymać. Pewnego razu gdy przechodziłem tędy z siostrą Wandzią, jeńcy śpiewali w obozie bardzo ładnie. Zatrzymaliśmy się i słuchaliśmy śpiewania. Wówczas Niemcy zaczęli strzelać i kule przelatywały ponad nami. Później w obozie zabroniono jeńcom śpiewania.
Ludzie, widząc zgłodniałych litowali się nad jeńcami i skrycie podkładali przy drodze, którą miano prowadzić jeńców kromki chleba. I sam przy cmentarzu parę razy to uczyniłem.
Ponieważ konwojenci szli jedną stroną chodnikiem, a było zimno, więc nie zauważyli, jak któryś z jeńców podniósł kromkę chleba.
Kiedy obóz zlikwidowano nie wiem. Budowę fabryki przy której jeńcy pracowali pod koniec wojny Niemcy wysadzili w powietrze.
Pszczyna, 18 .X. 1970 r.


Jako młody chłopiec często wraz z kolegami organizowaliśmy wyprawy do schronów przeciwlotniczych znajdujących się przy postoju taksówek naprzeciw dworca kolejowego w Pszczynie. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy iż w pewien sposób schrony te związane są także z historią mojej rodziny. Dowiedziałem się o tym kilka lat później i do dnia dzisiejszego kojarzą mi się one nie tylko z niemądrymi zabawami z dzieciństwa ale przede wszystkim z osobą mego dziadka.

Budowa schronu kolejowego na stacji w Pszczynie (163-128)

Niemcy dopiero w czwartym roku wojny pomyśleli o tym, że nawet w Pszczynie mogą być bombardowani. To też dopiero teraz postanowili wybudować przy stacji kolejowej w Pszczynie odpowiedni schron.
Budowę schronu powierzono firmie budowlanej Jerzego Liszki. Do tej budowy zaprawiono też i mnie. Wykopaliśmy tedy szerokie i głębokie rowy, w których niby w piwnicach olbrzymich miały znajdować się owe schrony. Ciągnęły się one po przeciwnej stronie torów na zachód od budynków kolejowych, wzdłuż tych budynków na jakieś sto metrów. Piwnice te, do których było kilka wejść, ubezpieczono betonem.
A praca przy tym była bardzo ciężka, bo trzeba się było śpieszyć i nie kiedy nie było nawet czasu kości wyprostować. Zacząłem przy budowie tego schronu pracować 1 września 1944 roku. Jednak po 2 tygodniach przeszedłem do innej, lżejszej pracy.
Schron ten jednak był zupełnie nie potrzebny, bo nikt z niego nigdy nie korzystał. Po wojnie zasypano go z wierzchu grubo ziemią, obłożono kamiennymi głazami i obsadzono kwiatami.
Dzisiaj, kiedy ludzie idą do pociągu, widzą tylko szeroką groblę i kwietniki. I mało kto wie, że ta grobla jest wewnątrz próżna, że to jest właśnie schron kolejowy z końca drugiej wojny światowej.

Osoby pamiętające wojenne lata w Pszczynie często wspominają o wielkim wrażeniu jakie wywarło na nich bombardowanie przez lotnictwo anglo-amerykańskie rafinerii w Czechowicach zwanej ówcześnie Vacum. Na szczęście dla zabytków Pszczyna uszczegła się ona zniszczeń spowodowanych nalotami. Nie znaczy to jednak że ich nie było. Przytoczę tu relację dotyczącą tych nalotów.



Nalot na Pszczynę i Goczałkowice. (163-101)

Potęga Niemiec już dawno została złamana. A teraz chodziło tylko o jej zdruzgotanie. Niektórzy Niemcy dawno o tym wiedzieli, ale niektórzy nawet w Pszczynie pewni tego byli, że Hitler zwycięży. Nadzieję i wiarę w zwycięstwo Hitlera opierali na owej tajemniczej broni, która miała zapewnić Niemcom ostateczne i całkowite zwycięstwo.
A teraz wprawdzie na wschodzie nie zdołano zatrzymać Rosjan, ale za Wisłę na pewno ich Niemcy nie przepuszczą.
Po nalocie na Vacum obawiali się Niemcy pszczyńscy nalotów na Pszczynę. Ale samoloty nieprzyjacielskie często przelatywały ponad Pszczyną, lecz miasto to zostawiały w spokoju.
Dopiero w środę 13 września 1944 roku przelatujące samoloty angielskie, a może polskie spuściły na Pszczynę kilka bomb. Spadły one w okolicy Sznelowca i na kilku domach uszkodziły dachy. Był wówczas w Pszczynie kilkunastoletni chłopak z Brzeźc Nowak. On nie robił sobie nic z nalotu i jechał właśnie na rowerze z Pszczyny do Brzeźc. Właśnie wyjechał z Pszczyny, gdy obok spadła bomba i zabiła go na miejscu. Zrzucono też bomby w Goczałkowicach, które miały zniszczyć dom w pobliżu kościoła św. Anny i zabić kilka osób. Jest to jednak wiadomość niepewna.
Na Niemców napierano też od zachodu i wydzierano im coraz to nowe ziemie. Ale Warszawa skapitulowała. Kapitulacja Warszawy po dwumiesięcznej walce w dniu 2 października 1944 roku i Niemcom Pszczyńskim dodała otuchy, że Hitler zwycięży i za Wisłę Rosjan nie puści. To też nad Wisłą na północny wschód od Pszczyny dalej sypano okopy. 8 października spędzono ludność z Pszczyny do sypania okopów w Rudołtowicach. Okopy te postanowiono otoczyć drutem kolczastym. Do tego potrzeba było dużo odpowiednich palików. Zawieziono nas tedy 25 października samochodem ciężarowym aż do międzyrzeckiego lasu. Tam do samego wieczora ścinaliśmy małe drzewka i ciosaliśmy z nich paliki, na których miano rozpiąć druty kolczaste. Wieczorem paliki te przewieźliśmy na dwóch ciężarowych samochodach do okopów nad Wisłę.

Z początkiem 1945 roku stało się jasne iż panowanie Niemców w Pszczynie jest kwestią dni. Nastrój oczekiwania na wyzwolenie z pod jarzma hitlerowskiego do dzisiaj czuć we wspomnieniach Franciszka Szczepańczyka dotyczących tamtego okresu a opierających się na notatkach pisanych w trakcie tamtych dni. Przytoczę je tu w całości pragnąc jednocześnie zwrócić uwagę iż w wielu ich miejscach czas przeszły zostaje zastąpiony czasem teraźniejszym. Co jest niewątpliwie spowodowane opieraniem się na zapiskach tworzonych na bieżącą w tamtych dniach.


Przed oswobodzeniem Pszczyny (185-9)

Front wojenny szybko się zbliżał, a z nim nadchodziło oswobodzenie Pszczyny i całego Śląska i wolność i Polska Ludowa.
Mieszkaliśmy wówczas na przedmieściu Pszczyny – na Polnych Domach. Tuż przed naszym domem szła droga prowadząca od Jankowic i Studzienic przez las aż do szosy katowickiej i dalej na zachód obok Starej Wsi do Czarkowa. Tą drogą miało przyjść do nas wyzwolenie. A z Pszczyny niemiecka ludność cywilna uciekała w popłochu. Gromadziły się zaś wojska niemieckie mające bronić miasta.
A wojska radzieckie szybko zbliżały się od wschodu, południa i północy. Coraz częściej było już słychać klekot karabinów maszynowych. Zaś szosą od Katowic ku Pszczynie ciągną przez Piasek obok Polnych Domów bez przerwy samochody i kierują się ku Strumieniu. Było to jedyne przejście na wschód.
Noc z 29 na 30 stycznia 1945 roku była na Polnych Domach najcięższą. Spodziewano się tu w tym czasie wielkich walk o Pszczynę. Ponieważ nie mieliśmy pod domem piwnicy, przeto na noc wraz z dziećmi schroniliśmy się w piwnicy u sąsiada Laski. W nocy dało się odczuć kilka silnych wstrząsów spowodowanych bombardowaniem toru kolejowego z Piasku do Pszczyny i wysadzeniem w powietrze mostu kolejowego na Dokawie w Piasku. Nad ranem wszystko się uspokoiło, to też z piwnicy, gdzie, było bardzo zimno wszyscy przenieśliśmy się do domu.
Tak więc spędziliśmy noc z 29 na 30 stycznia 1945 roku. Bitwy o Pszczynę nie było i nic na Polnych Domach nie było. Gorzej było w samym mieście, bo tam były wojska niemieckie, a przez bombardowanie zostały zniszczone urządzenia elektryczne i wodociągowe. Wskutek tego miasto od niedzieli 28 stycznia nie posiadało światła ani wody.

Zajęcie Polnych Domów przez wojska radzieckie (185-10)

We wtorek 30 stycznia 1945 roku rano około godziny 7-mej zaledwie zacząłem drzemać po przybyciu do domu z Laskowej piwnicy, ktoś począł mocno stukać na drzwi kuchenne. Poszedłem go wpuścić do domu i otworzyłem drzwi z kuchni do sieni. Usłyszałem w sieni stąpanie żołnierskie i wnet stanęło przede mną dwóch żołnierzy. Pierwszy z nich zapytał się głośno: „Germaniec?” Zrozumiałem zaraz, że to już przybyli żołnierze radzieccy i chcą wiedzieć, czy jestem Niemce. To też zaraz odpowiedziałem” „Nie.” – „Polak.” – „Swój.” Zaraz weszli śmiało do kuchni. Poprosiłem ich, aby usiedli i odpoczęli, że muszą iść dalej, a tu przyjdzie na kwaterę, kilku innych żołnierzy. Byli oni dla nas jako Polaków bardzo uprzejmi. Wnet przybył do nas pułkownik i dwóch jeszcze oficerów oraz kilku żołnierzy. A po niejakim czasie przybył jeszcze do nas radziecki komisarz. Był to człowiek młody liczący około 20 lat. Powiedział on porucznikowi, że w pobliżu zostało schwytanych dwóch cywilów z karabinami. Zaraz też zostali zastrzeleni.
I rzeczywiście obok domu sąsiada Kaszoka leżało dwóch zastrzelonych mężczyzn. Widziałem ich. Nikt ich jednak nie znał i nikt nie domyślał się, kto by to mógł być. Jednemu z nich ktoś zdjął buty.
Od rana tj. 30 stycznia 1945 roku przechodziły polną drogą od Jankowic w stronę Starej Wsi i Czarkowa wojska radzieckie. W ten sposób otaczano Pszczynę, gdzie znajdowało się wiele wojska niemieckiego, które miało bronić miasta.

Radość Polaków z powodu zajęcia Polnych Domów przez wojska radzieckie (185-11)

Na Polnych Domach mieszkało kilku zniemczałych Polaków. Jednym z nich był Jan Paliczka murarz starszy już kawaler. Los chciał, że kilka razy byłem zmuszony pracować z nim przy przebudowie domów w Pszczynie. Choć umiał dobrze po polsku, do mnie mówił po niemiecku. Drugim zdecydowanym wrogiem Polaków był sąsiad Paliczki niejaki Zgraja. Obaj podobno wygrażali się pod koniec wojny, że gdyby na Polne Domy mieli przyjść „bolszewicy”, to oni mają karabiny i przedtem wystrzelają na Polnych Domach wszystkich Polaków. Lecz przybycie na Polne Domy wojsk radzieckich zaskoczyło ich zupełnie na to nie przygotowanych. Paliczka zaledwie miał czas uciec z Niemcami. Zgraja zaś dostał się w ręce wojsk radzieckich i prawdopodobnie został zastrzelony, bo nikt go już więcej na Polnych Domach nie widział.
Ale Polacy po zajęciu przez wojska radzieckie nie posiadali się z radości. Zaraz na domach ukazały się polskie chorągwie. Byli i tacy, co za okupacji wywieszali chorągwie ze swastyką, a teraz szybko chorągwie te przerobili na polskie.
Myśmy nie mieli żadnego materiału na chorągiew. Żona tedy wpadła na oryginalny pomysł. Z jednej poduszki przesypała pierze do pierzyny. Czerwony wsyp poduszki zszyła razem z białą poszewką z tejże poduszki. Ja postarałem się o odpowiedni drążek, do którego przymocowaliśmy biało czerwoną materię i tak powstała polska chorągiew. Chorągiew tę umieściliśmy na dachu domu.
Ale chorągiew ta w każdą noc zatruwała nam życie. W mieście bowiem byli jeszcze przez 10 dni Niemcy. Zaś Polne Domy były w rękach wojsk radzieckich. Linia frontu znajdowała się między parkiem, a budynkiem szkolnym na Strzelnicy. Mieszkaliśmy więc tuż przy froncie.
A Niemcy posiadali w mieście dwa czołgi. Każdej nocy czołgi te posuwały się szosą między parkiem a cmentarzami ku Polnym Domom z wielkim terkotem i strzelaniem.
Leżąc w łóżku przez całą noc zdawałem sobie sprawę z tego, że gdyby Niemcom udało się przedrzeć przez front i zająć Polne Domy, to wymordowaliby wszystkich mieszkańców, na których domach były polskie chorągwie. Nie spałem tedy po całych nocach i zdenerwowany słuchałem, jak czołgi powoli z terkotem posuwały się szosą ku szkole na Strzelnicy. Na szczęście czołgi te nawet ku szkole na Strzelnicy nigdy nie dotarły.

Zdobywanie miasta Pszczyny przez wojska radzieckie (185-12)

Przez cały dzień wtorkowy tj. 30 stycznia 1945 roku jechały przez Polne Domy obok naszego domu wojska radzieckie od Jankowic na wschodzie ku Starej Wsi i Czarkowu na zachodzie. W ten sposób otaczały miasto Pszczynę. Wieczorem tego dnia rozpoczęto silne ostrzeliwanie miasta z armat, poczem wojska radzieckie przystąpiły do zdobywania miasta. Ataki jednak zostały odparte, ponieważ Niemcy ruszyli do walki czołgami, a wojska radzieckie czołgów nie miały. Wstrzymano więc ataki na miasto. Jednakże ostrzeliwanie miasta z dział z pewnymi przerwami trwało przez cały następny dzień tj. przez środę 31 stycznia.
Niemcy mieli też w Pszczynie kilka armat. Ustawili je na dziedzińcu byłych koszar wojskowych, znajdujących się na małym wzgórku. Stąd strzelali z nich przez pewien czas już to na Polne Domy, już też w stronę Czarkowa. Żadnych jednak szkód to strzelanie nie wyrządziło. A małe dzieci nasze przyzwyczaiły się do tego strzelania i wcale się nie lękały. Czteroletni Piotruś i młodszy o dwa lata Józio stawali przy oknie i patrzeli, jak na polach niedaleko rozpryskiwały się kule armatnie i czerniły śnieżną białość. Było to jednak niebezpieczne, bo odłamki kul rozpryskiwały się szeroko i mogły przez okno wpaść do izby.
Sam widziałem raz przez okno jak jakie 150 do 200 metrów przed naszym domem rozrywały się w powietrzu i rozpryskiwały wokoło kawałki odłamków. A że ziemia była grubo pokryta śniegiem, to śnieg się tylko zaczernił w miejscu, gdzie padała rozrywająca się kula. Rozpryśnięte odłamki kuli padały aż na drogę prowadzącą przed naszym domem i uderzały w wozy stojącego tam taboru wojskowego. Na szczęście nie wyrządziły żadnej szkody. Zabroniłem jednakże dzieciom stawać przy oknie.
Ostrzeliwanie miasta trwało też jeszcze przez całą następną noc. Zaś we czwartek 1 lutego około godziny 7-mej rano strzelanie wzmogło się tak gwałtownie, że przeszło w kanonadę. I ta silna kanonada trwała około pół godziny.
Później radzieccy artylerzyści zatoczyli przed nasz dom i ustawili działka przeciwlotnicze na drodze tuż przed naszymi oknami.

Wyrzucenie Niemców ze wschodniej części Pszczyny.(185-13)

W nocy z czwartku na piątek to jest z 1 na 2 lutego 1945 roku wypędziły wojska radzieckie Niemców ze wschodniej części miasta. Wojska niemieckie pozostały jeszcze wmieście i w zachodniej jego części. Front wojenny we wschodniej stronie Pszczyny utworzył się mniej więcej wzdłuż toru kolejowego i ulicy Bieruńskiej i przechodził w stronie północnej miasta, obok ogrodnictwa i cmentarza żydowskiego, a dalej między parkiem a budynkiem szkolnym. W szkole były już wojska radzieckie, ale domy w pobliżu parku były jeszcze w rękach niemieckich.
W polu na wzgórku między Polnymi Domami, a Strzelnicą stał samotnie murowany, parterowy dom Kopla. Przy tym domu ustawili artylerzyści radzieccy dwie armaty i co pewien czas strzelali z nich na miasto.
W sobotę 3 lutego postawiono przy domu Kopla jeszcze dwie armaty, ale zabrano stojące tam dotąd działka przeciwlotnicze. Działka te postawiono tuż przed naszym domem. Ale w południe zabrano od Kopla wszystkie cztery armaty i postawiono je w innym miejscu, jakby poznano zamiar Niemców. Niemcy bowiem zaczęli ostrzeliwać z armat zaraz po południu miejsce koło Kopla, gdzie poprzednio stały armaty. Ale armat już tam nie było. Skoro jednak Niemcy zaprzestali strzelać w to miejsce, artylerzyści radzieccy znowu tam postawili owe usunięte cztery armaty. Także działka przeciwlotnicze, które stały obok naszego domu, też gdzieś w nocy z 3 na 4 lutego gdzieś przestawiono.
A przez Polne Domy drogą obok naszego domu stale przechodziły i przejeżdżały od Jankowic ku Czarkowu wojska radzieckie. Jednakże niektóre oddziały, zwłaszcza z taborem zatrzymywały się nieco na Polnych Domach.
Na ulicy Bieruńskiej doszły wojska radzieckie do ogrodnictwa pana Piechy i tam się usadowiły. W dalszych budynkach przy parku byli Niemcy. Wysadzili oni w powietrze sąsiadujący z ogrodnictwem domek pana Dudy, aby im nie zasłaniał widoku na przeciwnika.
Wskutek działań wojennych kilka domów przy ulicy Bieruńskiej i Katowickiej zostało uszkodzonych. Także dach na szkole na Strzelnicy w jakiej ósmej części został zerwany.

Chwilowe wysiedlenie ludzi z domów przy ulicy Katowickiej (185-14)

We czwartek 8 lutego 1945 roku ludzie mieszkający przy ulicy Katowickiej od parku aż po tor kolejowy otrzymali rozkaz opuszczenia swych domów. Bowiem o godzinie 3 po południu miało się odbyć silne bombardowanie tej części miasta. Podobny rozkaz już poprzedniego dnia otrzymała ludność zamieszkująca domy przy ulicy Bieruńskiej.
I rzeczywiście 8 lutego o godzinie 3 po południu nadjechały samoloty radzieckie i przez pewien czas bombardowały tam pozycje niemieckie. Wzmogło się też w tym czasie ostrzeliwanie miasta, a zwłaszcza parku z armat. Odtąd każdego dnia rano około g. 8 nadjeżdżały samoloty radzieckie i bombardowały park i miasto. To bombardowanie czyniło wrażenie, że miasto zostało zupełnie zrujnowane.
Rankiem 8 lutego przejechało przez Polne Domy od Jankowic ku Czarkowu znowu wiele wojska radzieckiego dla wzmocnienia wojsk otaczających Pszczynę.
A w tym czasie mieszkańcy miasta żyli w bardzo ciężkich warunkach. Mieszkali w piwnicach i byli pozbawieni światła i wody. I byli nękani ustawicznymi nalotami.

Oswobodzenie Pszczyny czyli ucieczka z Pszczyny wojska niemieckiego. (185-15)

Po dziesięcidniowym ostrzeliwaniu i powolnym otaczaniu miasta przez wojska radzieckie, wojska niemieckie opuściły miasto i uciekły jedynym przejściem tj. w kierunku Łąki, Brzeźc, Wisły i Strumienia. Stało się to w sobotę około g. 4 rano.
Nim jednak wojska niemieckie opuściły miasto, wypędziły z miasta wszystką ludność cywilną, naturalnie polską, bo ludność niemiecka już dawno uciekła. Ludność tę pędzili przed sobą gdzieś na zachód w nieznane. Niektórym osobom udało się uciec już w pobliskich wioskach. Innych pędzono dalej, nawet do Czech i Wiednia. Zabrali też Niemcy z sobą księdza dziekana Mateusza Bieloka i wikariuszy.
Zaraz po wypędzeniu ludności z miasta, reszta wojska niemieckiego rzuciła się do grabieży opuszczonego mienia.
Wkrótce po ucieczce Niemców wkroczyły do miasta wojska radzieckie i zajęły Pszczynę.
Widząc z Polnych Domów w czasie oblężenia, jak mocno miasto było bombardowane, sądziliśmy, że zostało ono całkiem zniszczone. Poszedłem tam tedy zaraz po ucieczce Niemców tj. 10 lutego po południu i zdziwiłem się bardzo. Miasto bowiem niewiele było zniszczone. Nie ostrzeliwano bowiem miasta, ale park. W parku więc poczyniono wielkie spustoszenie, łamiąc wierzchołki i niszcząc korony potężnych dębów i buków.


Także ciekawą relacją dotyczącą zdobycia Pszczyny jest opowiadanie Józefa Sojki, późniejszego zięcia Franciszka Szczepańczyka a mego wójka ożenionego z Barbarą Szczepańczykówną. W relacji tej pojawia się też postać drugiego mego wójka, nieżyjącego już byłego lekarza weterynarii w Pszczynie Zdzisława Szczepańczyka.

Wkroczenie wojsk rosyjskich do Pszczyny 1945 roku. (163-116)


Dom Karola Sojki znajduje się na Polnych Domach przy drodze z Katowic do Pszczyny i jest blisko Strzelnicy.
Sojkowie mieli kilkoro dzieci, a Józek najstarszy z synów nie miał jeszcze 20 lat, gdy w lutym 1945 roku wojska radzieckie zajęły Polne Domy i oblegały Pszczynę.
Wojska radzieckie- opowiadał Józek Sojka- będące na Polnych Domach pod dowództwem trzech oficerów, co u nas mieszkali wkroczyły do Pszczyny w sobotę 10 lutego 1945 roku.
Razem z tymi oficerami, co u nas mieszkali, poszedłem do miasta i ja i Józek Niezgoda i kilku kolegów. Wraz z wojskiem przybyliśmy na rynek i tu się wojsko zatrzymało.
Oficerowie zaopatrzyli mnie i przybyłych ze mną kolegów w karabiny i polecili nam pełnić służbę milicyjną. Byliśmy więc pierwszymi milicjantami, bo milicja z Jankowic przybyła do Pszczyny dopiero w niedzielę 11 lutego.
Po przydzieleniu mi karabinu polecono pełnić służbę na posterunku w budce pozostawionej przez Niemców w uliczce w pobliżu placu kościelnego.
Kościół był próżny. Wieczorem kilku żołnierzy radzieckich weszło do kościoła i tam poczęli się bawić niektórymi rzeczami kościelnymi. Ustroili się też w szaty kościelne i koloratki. Wraz ze mną pełnił służbę milicyjną Zdzisław Szczepańczyk. Jako milicjanci uzbrojeni w karabiny weszliśmy obaj do kościoła, odebraliśmy żołnierzom rzeczy kościelne i wyprowadziliśmy ich z kościoła, czemu zupełnie się nie sprzeciwiali.











VI.
WSPOMNIENIA Z OKRESU POWOJENNEGO.

W tym opracowaniu za tak zwany okres powojenny przyjmuje wszelkie wydarzenia po opuszczeniu przez Niemców Pszczyny zdając sobie sprawę iż wojna trwała dalej aż do 8 maja 1945 roku. Pragnę przytoczyć tu wpierw wspomnienia Franciszka Szczepańczyka dotyczące pierwszych chwil z życia mieszkańców Pszczyny po jej oswobodzeniu. Jako że dziadek mój był przede wszystkim nauczycielem wspomnienia te w oczywisty sposób dotyczyć będą przede wszystkim problemów związanych z odbudową polskiego szkolnictwa w Pszczynie i okolicy. Jednocześnie pragnę zauważyć iż w rozdziale tym skoncentruję się przede wszystkim na pierwszym roku powojennym. Jest to spowodowane iż we wspomnieniach mego dziadka dotyczących lat późniejszych znajdują się przede wszystkim informacje związane z historią mojej rodziny. Lecz nie tylko. Wychodzę jednak z założenia iż kwestie związane z pierwszymi powojennymi miesiącami z życia Pszczyny są na tyle interesujące iż przytoczę je w jak najszerszych fragmentach. Wróćmy więc do tych szczególnych dni 1945 roku.

Odnowa szkolnictwa na Śląsku i w Pszczynie oraz okolicy Pszczyny.
(185-16)

Skoro tylko Pszczyna została oswobodzona i władze ujęli w ręce Polacy zaraz tj. w poniedziałek 12 lutego 1945 roku, wczesnym rankiem zgłosiłem się do pracy dla Polski Ludowej. Zastałem tam już wice-starostę doktora Szafarczyka. On polecił mi i koledze Zającowi z Pszczyny zorganizować szkolnictwo powszechne w Pszczynie i w okolicy.
Zaraz też zajęliśmy na urzędowanie opuszczony przez Niemców przedwojenny budynek inspektoratu szkolnego. W budynku tym za okupacji niemieckiej mieścił się również niemiecki inspektorat szkolny.
Zaraz też poczęli się zgłaszać do pracy nauczyciele miejscowi, którzy w różnych stronach Polski zdołali przetrwać czasy okupacji niemieckiej. Wyznaczałem im teraz miejsce w szkołach, w których mieli teraz pracować. Zazwyczaj były to te same szkoły, w których pracowali przed wojną. Koledze Małkowi nauczycielowi z Piasku, powierzyłem teraz stanowisko kierownika szkoły w Piasku. Bowiem przedwojenny kierownik tej szkoły Kacper Kiszka do Piasku nie wrócił. Sam objąłem tymczasowe kierownictwo Szkoły Nr 2 w Pszczynie na Strzelnicy.
Atoli urzędowanie moje i kolegi Zająca w inspektoracie szkolnym w Pszczynie nie trwało długo. Po pewnym czasie, idąc rano do szkoły, zobaczyłem, że budynek ten, w którym mieścił się inspektorat szkolny, a więc miejsce mojej pracy otoczony jest wojskiem i nikogo doń nie puszczają. Nie wolno było nikomu z cywilów wejść poza kordon. Wojskowość zajęła budynek na swój użytek i nie było sprzeciwu. Przecież wojna jeszcze trwała i zacięte walki trwały niedaleko pod Strumieniem.
Ale w międzyczasie sprawy w szkolnictwie normowały się. Wojewódzkie władze szkolne pszczyński inspektorat szkolny umieściły w Mikołowie. Z Pszczyną bowiem Katowice z powodu zerwania mostu kolejowego na Dokawie w Piasku nie miały łączności. Tymczasowym inspektorem szkolnym był tam kolega Woźniak nauczyciel z Kobióra.
Nie próbowałem tedy więcej dostać się do budynku inspektoratu szkolnego w Pszczynie, ale udałem się na rowerze do Mikołowa. Tam kolega Woźniak przyjął mnie serdecznie i urzędowo wystawił nominacje na stanowiska nauczycieli tym kolegom, którym te stanowiska w Pszczynie powierzyłem. Dla siebie też otrzymałem urzędową nominację na stanowisko kierownika szkoły Nr 2 w Pszczynie na Strzelnicy. Dał mi też asygnaty na pobory miesięczne dla tych nauczycieli, którzy do mnie zgłosili się w Pszczynie do pracy. Każdy z nauczycieli otrzymał po 600 złotych miesięcznie, ale miała to być tylko zaliczka. Jednakże nie została ona nigdy wyrównana.

Nasze przeprowadzenie się na mieszkanie do budynku szkoły Nr 2 na Strzelnicy.
(185-17)

Po otrzymaniu urzędowej nominacji na kierownika szkoły Nr 2 w Pszczynie na Strzelnicy począłem czynić przygotowania do przeprowadzenia się do budynku szkolnego. W budynku tym bowiem było służbowe mieszkanie dla kierownika szkoły. Za okupacji bowiem niemieckiej naponiewieraliśmy się wiele po nieodpowiednich mieszkaniach. Cieszyliśmy się tedy, że teraz z rodziną będziemy mieli odpowiednie mieszkanie. To też nie zwlekając, przenieśliśmy się z mieszkania p. Czyża na Polnych Domach do budynku szkolnego na Strzelnicę w poniedziałek 19 lutego 1945 roku. Nie zważaliśmy na to, że mieszkać tam jest bardzo niebezpiecznie, chociaż znajdowało się na pierwszym piętrze.
Bowiem budynek szkolny w czasie oblężenia Pszczyny przez wojska radzieckie znajdował się prawie na froncie wojennym. To też teraz miał zerwaną wielką połać dachu od strony miasta przez kulę armatnią. Na strychu znajdowało się kilka różnej wielkości niewypałów. W rowie przydrożnym w pobliżu szkoły było dużo min różnego rodzaju i różnej wielkości.
Wprawdzie mieszkanie kierownika szkoły znajdowało się na I piętrze, ale na dole drzwi prowadzące na schody do tego mieszkania były na podwórzu obstawione siedmioma minami talerzowymi. Na korytarz więc i na schody prowadzące z mieszkania trzeba było wchodzić tylnymi drzwiami od podwórza. I miny te i niewypały ze strychu zostały usunięte dopiero po kilku dniach po naszym zamieszkaniu w szkole.

Szpital wojskowy w Szkole Nr 2 w Pszczynie na Strzelnicy.
(185-18)

W niedzielę 25 lutego 1945 roku przybyły na Strzelnicę wojska radzieckie w wielkiej ilości. Zajęły budynek szkolny i zamieniły go na szpital polowy. Zabrały także dla wojska część naszego mieszkania tak, że mieściliśmy się teraz w jednym pokoju i w kuchni.
U nas zamieszkali dwaj majorzy radzieccy i kobieta w stopniu oficerskim. Prawdopodobnie była to żona jednego z owych majorów. Majorzy ci byli to ludzie bardzo uprzejmi, poczciwi i mili.
Ale żołnierze mieszkający w salach szkolnych i u sąsiadów dopuszczali się kradzieży. Zabierali wszystko, co im wpadło w rękę. Zabierali też z piwnicy nasze ziemniaki i węgiel szkolny.
Na nasze szczęście nie byli tu długo. W środę 28 lutego 1945 roku mieli opuścić Strzelnicę i przenieść szpital gdzie indziej bliżej frontu. To też we wtorek 27 lutego 1945 roku urządzono w budynku szkolnym w sali za szatnią pożegnalny wieczorek. Zaproszono nań także mnie wraz z żoną. Ponieważ żona nie mogła pójść, poszedłem tedy sam. I byłem z tego zadowolony, bo bardzo mi się tam podobało. Sześciu muzykantów przygrywało na podium, a żołnierze popisywali się śpiewem, tańcami i recytowaniem rosyjskich wierszy. Na tej zabawie okazała się w całej pełni żywa, wesoła, ochocza natura słowiańska.
W środę 28 lutego wczesnym rankiem szpital opuścił budynek szkolny i odjechał gdzie indziej bliżej frontu. Zaraz jednakże przybyły tu inne wojska.


Przymusowe opuszczenie przez nas mieszkania w budynku szkolnym.
(185-19)

W niedzielę 18 marca 1945 roku około godziny 10 rano przybył do szkoło do szkoły kilku radzieckich oficerów wraz z pułkownikiem. Oglądali dokładnie nasze mieszkanie i oświadczyli nam, że do dwóch godzin mamy się z mieszkania wyprowadzić. Cały bowiem budynek wraz z naszym mieszkaniem zostaje zajęty na szpital.
Szczęściem u naszego sąsiada Ryguły tuż za podwórzem szkolnym znajdowało się na poddaszu wolne mieszkanko składające się z 2 pokoików. Rygułowie odstąpili nam to mieszkanko, więc zaraz się tam wprowadziliśmy. Do jednego pokoiku ustawiliśmy piec żelazny i zamieniliśmy go na kuchnię. Ze szkoły zabraliśmy tylko najważniejsze rzeczy i ustawiliśmy je na stryszku. Reszty nie było czasu zabrać ani też gdzie umieścić. Po zajęciu budynku szkolnego przez wojsko, widzieliśmy przez okno, jak żołnierze zabierali ze szkoły i kładli na wóz różne rzeczy z gabinetu szkolnego. Wzięli wszystkie mapy i obrazy przeznaczone do nauki poglądowej. I do czego miały im się przydać mapy, skoro wszystkie napisy na mapach były w języku niemieckim. I z naszego mieszkania zabrali też jedną szafę.



Powrót do mieszkania w szkole i ponowne go opuszczenie.
(185-20)

Ponieważ jednak w szkole szpitala nie urządzono, więc w poniedziałek 19 marca częściowo, a we wtorek 20 marca prawie całkowicie przeprowadziliśmy się z powrotem do szkoły. Przespaliśmy tu spokojnie noc z wtorku na środę i ze środy na czwartek. Atoli we czwartek 22 marca znowu kazano nam wyprowadzić się ze szkoły. Jeszcze nie wynieśliśmy z mieszkania wszystkich rzeczy, a już wprowadzili się tam ludzie cywilni będący pod opieką wojska radzieckiego. Są to nie tylko Rosjanie, ale też ludzie różnych narodowości wysłani w czasie wojny przez Niemców na przymusowe roboty do Niemiec. Wojska radzieckie spotykają ich na zajętych już obszarach Niemiec i przysyłają tu do szkoły jako do jednego z punktów zbornych. Są to chłopcy, ale między nimi znajdują się też dziewczęta.
Pomimo, że zajmujemy u Rygułów 2 pokoje, a jest nas w rodzinie 15 osób, zamieszkało z nami jeszcze 2 radzieckich żołnierzy. Ale trudno przecież jest wojna, a front wojenny blisko. Jeden z tych żołnierzy sierżant jest komendantem mieszkających w szkole cywilów. Drugi żołnierz jest szoferem. Umie on dobrze mówić po polsku, bo matka jego jest Polką i pochodzi z Kalwarii Zebrzydowskiej. W początku wojny rosyjsko-niemieckiej został on jako desant spuszczony w okolicy Kalwarii i przebywał tam przez 2 lata. Później odjechał samolotem do Związku Radzieckiego. I teraz znowu przybył, by jako żołnierz walczyć z Niemcami.


Przymusowe prace przy naprawie drogi prowadzącej na front będący w Strumieniu. (185-21)

Po ucieczce z Pszczyny wojska niemieckiego 10 lutego 1945 roku wojska niemieckiego te zatrzymały się w pobliskim Strumieniu. Tam Niemcy stawiali zacięty opór i walki trwały parę tygodni.
Szły więc przez Pszczynę pod Strumień liczne samochody ciężarowe i wojenne, armaty i czołgi. A że wiosna była mokra, więc twarda szosa w stronę Strumienia, tak była wyboista i rozmokła, że wszelkie pojazdy i czołgi w niej grzęzły. Trzeba ją było tak naprawić, aby umożliwić dojazd na front. To też zabrano ludzi z Pszczyny do przymusowej pracy przy naprawie drogi. I ja też pracowałem przy tej naprawie przez 2 dni tj. we wtorek 20 i w środę 21 marca 1945 roku. Pracowałem właśnie w pobliżu Poręby. Oprócz mnie pod kierunkiem żołnierzy pracowało tam jeszcze bardzo dużo ludzi różnego stanu i zawodu.
Ścinaliśmy w pobliskim lesie drzewa nawet tak duże, że kilku ludzi zaledwie mogło je unieść. Obcięte z drzew gałęzie kładliśmy w pobliskim lesie na drogę do błota, a na nie w poprzek drogi kładliśmy grube drzewa jedno obok drugiego. Dopiero po tych drzewach mogły jeździć samochody i czołgi.
W następnym dniu naprawy drogi w Porębie zamiast mnie poszło troje moich dzieci tj. Ludka, Wanda i Janek. Na tym się skończyło, bo droga tak została naprawiona, że wszelkie pojazdy mogły nią na front dojeżdżać.


Całkowite opuszczenie szkoły przez wojska radzieckie i czyszczenie wnętrza budynku szkolnego. (185-22)

W środę 4 kwietnia 1945 roku wojsko radzieckie opuściło budynek szkolny na Strzelnicy w szkole już na stałe. Zaraz też przystąpiono do czyszczenia budynku szkolnego, aby w poniedziałek 9 kwietnia 1945 roku rozpocząć w nim naukę. Jeszcze w lutym 1945 roku wojewódzkie władze szkolne wydały zarządzenie, aby przeprowadzić wpisy do szkoły polskiej dzieci urodzonych w latach 1931 do 1937 włącznie. Ale dzieci rodziców posiadających I i II grupę Volkslisty do szkoły nie przyjmowano.
I ja też przeprowadziłem wpisy do szkoły na Strzelnicy i nie mogłem zapisać dzieci rodziców posiadających I i II grupę Volkslisty. A było tych dzieci na Strzelnicy kilkanaście. To też dzieci te odchodziły od zapisów z żałosnym płaczem. Później jednak władze szkolne doszły do przekonania, że dzieci nie mogą odpowiadać za rodziców i wydały zarządzenie, aby wszystkie dzieci w wieku szkolnym przyjąć do polskiej szkoły.
Nie rychło jednak można było rozpocząć naukę w szkole. W pobliżu znajdował się front wojenny na linii Żory – Wodzisław – Cieszyn- Żywiec. Budynek szkolny zajęty był na cele wojenne. I tak zeszło do początków kwietnia 1945 roku.
Nie lepiej było w samym mieście i sąsiednich wioskach. W Piasku na przykład kierownik szkoły Heineman zagorzały Niemiec uciekł na rowerze, gdy zbliżały się wojska radzieckie. Ale w budynku szkolnym zamieszkała miejscowa Milicja Obywatelska. Później w budynku szkolnym zakwaterowały się wojska radzieckie. Nauki nie można więc było rozpocząć, choć był już kierownik Małek i przybywało członków grona nauczycielskiego.
Od 25 lutego do 1 marca stary budynek szkoły władze wojskowe przeznaczyły na magazyn żywnościowy i na stolarnie. Tu żołnierze radzieccy robili skrzynki na amunicję. Robili je z desek z mebli niemieckiego kierownika szkoły i z szaf szkolnych. Zabrano też 25 ławek szkolnych i spalono je w piecach na ogrzanie sali.
27 lutego obydwa budynki szkolne w Piasku zajęto na szpital wojenny. Po zlikwidowaniu szpitala utworzono tu obóz dla jeńców niemieckich sprowadzonych z pobliskiego frontu. Obóz ten trwał od 19 do 31 marca 1945 roku. Budynki szkolne w tym czasie zostały mocno zniszczone. Ściany wewnętrzne, okna i piece były poważnie uszkodzone. Część szaf szkolnych zostało zabranych. Tablice, obrazy i inne przedmioty służące do nauki poglądowej zostały zabrane lub zniszczone.
W prawdzie w Piasku nie było walki, ale w skutek przemarszu wojsk frontowych powstały pewne szkody w inwentarzu żywym i martwym.
Aby naukę w szkole rozpocząć, trzeba było wszystko w budynku szkolnym doprowadzić najpierw do porządku. Jednak w Piasku dzieci zaczęły uczęszczać do szkoły od 9 kwietnia. Zaś uroczyste otwarcie szkoły nastąpiło 16 kwietnia 1945 roku.


Uroczyste nabożeństwo szkolne na rozpoczęcie nauki.
(185 – 23)

W prawdzie nie wszystkie budynki szkolne w Pszczynie były przygotowane do nauki, ale uroczyste nabożeństwo dla wszystkich szkół parafii pszczyńskiej, zarówno powszechnych, jak i średnich odbyło się w środę 4 kwietnia1945 roku w kościele parafialnym. Mszę świętą odprawił ksiądz Czerwionka, a okolicznościowe kazanie wygłosił ksiądz Gawor z Ćwiklic.
I dzieci ze Strzelnicy także wzięły udział w tym nabożeństwie. W prawdzie w budynku szkolnym na Strzelnicy było jeszcze wojsko radzieckie, ale opuściło go w tym samym dniu t.j. 4 kwietnia.
Zaraz też kilka kobiet przystąpiło do czyszczenia budynku i w poniedziałek 9 kwietnia rozpoczęliśmy naukę.
W gimnazjum w Pszczynie mieszkało jeszcze wojsko przez kilka miesięcy. Mimo to ówczesny dyrektor gimnazjum Edward Szwed prowadził naukę gimnazjalną w budynku Nr 5 przy ulicy Sienkiewicza, gdzie przed wojną było gimnazjum niemieckie. Nauka odbywała się w trudnych warunkach, bez podręczników i trwała tylko parę miesięcy, bo od 4 kwietnia do połowy lipca. Mimo to zakończyła się pierwszą i to pomyślną maturą.
Powrót wojsk radzieckich z frontu przez Pszczynę.
(185 – 24)

Po zdobyciu Berlina przez wojska radzieckie i polskie w dniu 2 maja 1945 roku i po samobójstwie Hitlera Niemcy przekonali się, że dalsze walki są bezcelowe i prowadzą do zupełnego pogromu Niemiec. Dlatego też we wtorek 8 maja 1945 roku Niemcy skapitulowali i zdali się na łaskę zwycięzców. Skończyła się więc wojna i nastał pokój. zaraz też wojska czerwonej Armii poczęły wracać z Niemiec do Związku Radzieckiego. Droga prowadziła je także przez Pszczynę. A przemarsz ten trwał czas dłuższy. I na Strzelnicę przybyło też wojsko radzieckie 19 czerwca 1945 roku i zatrzymało się tu przez pewien czas.
Na podwórzu szkolnym ustawiono kilka samochodów t.j. 7 ciężarowych i 2 osobowe. W naszym mieszkaniu mieszkało dwóch oficerów i jeden starszyna. Ów starszyna to nasz znajomy. Był on niedawno, gdy wojska szły do Niemiec na front, komendantem wojska mieszkającego w szkole i cywilów, gdy tu był zbiór oswobodzonych w Niemczech robotników. Zachowanie się tych żołnierzy w odniesieniu się do nas było bardzo dobre. Niczego nam nie zabierano, a do mnie i do żony odnoszono się z szacunkiem. Pięcioletniego naszego syna Piotrusia rozpieszczano i nazywano majorem.
Żołnierze ci odjechali po 3 dniach tj. w piątek 22 czerwca 1945 roku. Ale na ich miejsce przybyła tu znów w niedzielę 24 czerwca 1945 roku inna grupa żołnierzy. Byli to także nasi znajomi, którzy pod koniec wojny również przez jakiś czas na strzelnicy i u nas mieszkali. Byli także serdeczni, ale zaraz po przenocowaniu opuścili Strzelnicę w poniedziałek 25 czerwca 1945 roku.

Przybycie do Pszczyny po wojnie wojska polskiego. (185-25)

W środę 11 lipca 1945 roku byłem w mieście. Wracając do domu około południa, zobaczyłem, że cała ulica Katowicka, począwszy od mostu na Pszczynce aż po żydowski cmentarz na Strzelnicy, tudzież ulica Bieruńska aż po tor kolejowy zastawione są armatami oraz wozami ciężarowymi. Dowiedziałem się zaraz, że to Pancerna Dywizja wojska polskiego Pierwszej Armii generała Popławskiego przybyła właśnie do Pszczyny. brała ona udział w zdobywaniu Berlina i teraz wróciła do Ojczyzny wprost z frontu. Właśnie w tej chwili przybyła na krótko do Pszczyny.
W następnym dniu tj. we czwartek 12 lipca w czasie południowym odbyło się w Pszczynie na rynku uroczyste powitanie tej dywizji. Byłem też tam obecny.
O godzinie 12 oddziały wojska polskiego przybyły na rynek i ustawiły się przed ratuszem. Przybyła też przed ratusz liczna publiczność z miasta i z okolicy.
Następnie w poszczególnych przemówieniach wojsko polskie powitali starosta Kwaśny, burmistrz Dorywalski oraz przedstawiciel szkoły i partii.
W odpowiedzi na te powitalne przemówienia mówił generał dywizji tudzież przedstawiciele oficerów, podoficerów i szeregowców. Długo i podniośle przemawiał komendant Wasilewski.
Na zakończenie odbyła się defilada wojska. Obywatele wyrazili życzenie, aby dywizja ta pozostała w Pszczynie na stałe. Miała ona jednak wyznaczone miejsce w innym mieście. To też po 3 dniach opuściła Pszczynę.

Dalszą część wspomnień z 1945 roku pragnę poświęcić niezwykłemu dowodowi żywotności pszczyńskiego harcerstwa jakim było zorganizowanie obozu harcerskiego już w dwa miesiące po kapitulacji hitlerowskich Niemiec. Relacje te w całości są zebrane z Księgi pamiątkowej po moim św. pamięci ojcu Bronisławie Szczepańczyku (170) uczestniku tego wydarzenia. Jednakże są to odpisy z notatek prowadzonych regularnie przez mego dziadka w trakcie trwania tego obozu. Najdokładniejsze informacje dotyczące tego zagadnienia znajdują się w 184 tomie wspomnień Franciszka Szczepańczyka pt. „Moje przeżycia w obozie harcerskim w Krzanowicach – Wróblinie w roku 1945”. Relacje zamieszczone w tej książce są na tyle obszerne iż zasługują na osobne opracowanie, gdyż stanowią nieocenione źródło informacji na temat pracy pszczyńskiego harcerstwa. Relacja ta jest także na tyle interesująca iż ukazuje nam pracę harcerstwa na Śląsku na krótko przed jego rozwiązaniem w 1949 roku i zastąpieniem przez tzw. Organizację Harcerska będącą w istocie harcerską tylko z nazwy a w całej swojej istocie wzorowanej na radzieckich pionierach. To jednak miedzy innymi takie wydarzenia jak obóz w Krzanowicach –Wróblinie doprowadziły do tego iż idee harcerskie były mimo zakazów żywe w okresie stalinowskim i w perspektywie doprowadziły do odrodzenia ZHP w 1956 roku, jako jedynej organizacji młodzieżowej w krajach bloku wschodniego wzorowanej na Scoutingu.


Dziesięcioletni Bronek na Harcerskim Obozie Szkoleniowym.(170-17)

Harcerstwo polskie w walce z Niemcami 1939 roku spisało się dzielnie, dokonując czynów bohaterskich. A w czasie okupacji niemieckiej w walce podziemnej, oddało Polsce nieocenione przysługi.
To też zaledwie wypędzono Niemców z Polski, na ziemiach wyzwolonych poczęto harcerstwo organizować na nowo.
I na Śląsku, a więc także w pszczyńskiej ziemi, gdy tylko otwarto szkoły polskie, zakładano przy nich drużyny harcerskie. Tak powstał Hufiec Pszczyński. Hufcowym był wówczas Rudolf Wolny z Pszczyny.
I przy szkole powszechnej w Pszczynie Nr. 2 na Strzelnicy, gdzie byłem kierownikiem powstała drużyna harcerzy i zuchów, do której i Bronuś nasz należał. Początkowo prowadził ją Józef Kuczera.
W czasie wakacji 1945 na 1946 roku zorganizowano „Obóz szkoleniowy” hufca W czasie wakacji 1945 na 1946 roku zorganizowano „Obóz szkoleniowy” hufca pszczyńskiego w Krzanowicach-Wróblinie tuż pod Opolem. Komendantem obozu był hufcowy Rudolf Wolny.
W skład komendy obozu prócz druha Wolnego wchodzili:
1)Pajda Ryszard jako oboźny,
2)Nawrot Paweł jako gospodarz,
3)Zdzisław Szczepańczyk jako sekretarz,
4)Kliś Franciszek jako komendant warty,
5)Mrozek Bolesław jako bibliotekarz,
6)Szopa Zygmunt jako skarbnik,
Ja byłem opiekunem tego obozu.
Młodzież harcerska i zuchowa, do której należeli dwaj nasi synowie t. j. Zdzisław i dziesięcioletni Bronuś prowadziła życie na sposób wojskowy. Młodzi harcerze i zuchy prowadzeni byli przez ośmiu zastępowych. Byli nimi:
1)Wagstyl Józef,
2)Tudzież Leon,
3)Gruszka Stefan,
4)Bogocz Jan,
5)Gierasiński W.
6)Skoczykłada Edmund,
7)Kiecka Józef,
Rerych Stanisław.
Obóz ten trwał trzy tygodnie, bo rozpoczął się 2 sierpnia, a skończył 21 sierpnia 1945 r. Cały obóz, jak już wspomniano prowadzony był na sposób wojskowy. Harcerze i zuchy nie tylko uczyli się teoretycznie, ale też zdobywali sprawności harcerskie. Mieszkali pod namiotami. Ponieważ zaraz po wojnie były czasy niespokojne i grasowały różne bandy, przeto dla obrony mieliśmy w obozie nawet kilkanaście karabinów.


Zorganizowanie Obozu Harcerskiego w Krzanowicach.(170-18)

W czwartek 2 sierpnia 1945 roku kilka drużyn Pszczyńskiego Hufca Z.H.P. pod wodzą Komendanta druha Rudolfa Wolnego wyjechało z Pszczyny do Opola o godzinie 6 rano. Pociąg od Dziedzic do Pszczyny przyjechał już przepełniony. Z hufcem jechałem do Opola jako jego opiekun.
Mieliśmy wprawdzie w Bielsku zarezerwowane trzy wozy kolejowe, ale wozy te zajęli nam żołnierze. Z wielkim więc trudem mogliśmy w Pszczynie wsiąść do pociągu i umieścić w nim nasz bagaż. Wielu druhów zaledwie mogło umieścić się na schodkach wagonów. Ponieważ kilku druhów wsiadało też w Piasku, przeto wepchano ich do wagonu przez otwarte okno. Dopiero w Katowicach przydzielono nam dwa wagony. Mogliśmy już w nich siedzieć. Tam też spotkaliśmy się z druhami z Łazisk, którzy przyłączyli się do nas.
Z Katowic wyjechaliśmy do Tarnowskich Gór, dokąd przyjechaliśmy około godziny pół do jedenastej. Tu przesiedliśmy się do pociągu, który około pół do pierwszej po południu wyjechał do Opola. Przybyliśmy tam około godziny 5 tej czyli 17 tej.
Na stacji w Opolu powitali nas przedstawiciele Hufca opolskiego i opolska dryżyna harcerzy. Przemawiał do nas na powitanie Podharcmistrz Kacperski.
Po złożeniu bagażu na wozy szliśmy przez miasto za Wróblin do Krzanowic. Tam umieściliśmy się w dawnej gospodzie pana Słowika. Namioty rozłożyliśmy na wielkim dziedzińcu przed gospodą, a na jadalnię przeznaczyliśmy duży sad. W sadzie zrobiliśmy długie stoły z desek przymocowanych do pali wbitych w ziemie. Tak samo do siedzenia przy stołach służyły długie deski wsparte na palach.
Gdyśmy z pociągu do Krzanowic szli przez Opole, to miasto wywarło na nas przygnębiające wrażenie. Około 60 % budynków było zniszczonych. Jak się później dowiedziałem Opole w czasie działań wojennych niewiele uległo zniszczeniu, bo zaledwie 20 procent. Reszty po przesunięciu się frontu dokonały różne bandy dopuszczające się rabunku. Po zabraniu rzeczy z domu bandy grabieżnicze podpalały dom i powodowały jego ruinę. Gdyśmy przechodzili przez miasto, to widzieliśmy, że gdzieniegdzie, zwłaszcza w śródmieściu tylko gołe mury i kominy sterczały do góry. Natomiast przedmieścia niewiele były zniszczone.
Naturalnie te groźne pozostałości wojny widział także Bronek, który miał zaledwie 10 lat. Natomiast Wróblin, przez który przechodziliśmy niewiele był zniszczony, a Krzanowice prawie nic.
Żyje tu ludność polska. Mowy niemieckiej prawie nie słychać. Jednakże ludność tutejsza stale jest niepokojona przez różne bandy dokonujące rabunku. Już następnego dnia po naszym przybyciu t. j. w piątek 3 sierpnia byliśmy świadkami takiego najścia na dom sąsiedni. W jasny dzień kilku wałęsających się drabów zaczęło wdzierać się do domu, usiłując wybić szyby w oknach. Na krzyk kobiety pobiegli tam nasi druchowie a karabinami i odpędzili grabieżników. Teraz jeden zastęp harcerzy uzbrojony w karabiny patroluje w okolicy.
Ostatniej nocy t. j. z 4 na 5 sierpnia późnym wieczorem napadli grabieżcy na pobliski młyn. Gospodarz dał znak trąbką, a pobiegł tam patrol harcerzy i odpędził grabieżników.
Opowiadają tu ludzie, że zdarzają się wypadki, iż niezdyscyplinowani ludzie jadący pociągiem, zatrzymują w jakiejś wsi pociąg i udają się w okolicę na rabunek. Gdy powrócą z łupem pociąg jedzie dalej.
Krzanowice, 5 sierpnia 1945 roku.

Walka z bandami grabieżczymi.(170-21)

Wtorkowy dzień 7 sierpnia zdawał się niczem nie różnić od poprzedniego dnia. Był pogodny, słoneczny i upalny. Dopiero wieczorem słonko schowało się za chmury i naturalnie upał minął. Było bardzo przyjemnie.
Po śniadaniu przywieziono samochodem ciężarowym z Komendy Chorągwi z Katowic trochę żywności i po złożeniu jej do magazynu odjechano. Zresztą wszystko przez cały dzień odbywało się według programu.
Wieczorem zabawy przy ognisku odbywały się wesoło i trwały do godziny pół do jedenastej. Po wspólnej modlitwie przy obozowej kapliczce już pokładziono się do snu. J członkowie Komendy zabierali się do łóżka. Czuwała tylko straż obozowa i patrole harcerskie chodziły po wsi.
W tem patrole doniosły, że jakaś banda napadła na dom stojący pod lasem na granicy Krzanowic i rozpoczęła rabowanie. Ludzie wzywają pomocy.
W jednej chwili cały obóz stanął na nogach, Wszyscy chcieli biec z pomocą, Ale młodszym druhom nie pozwolono opuszczać obozu. Tylko starsi druhowie chwycili za karabiny i pobiegli na miejsce rabunku. Wnet słychać było strzały karabinowe i z automatu.
Po krótkiej chwili nadeszła wiadomość, że jeden z naszych, druh Ciatoń jest ranny w rękę. Wnet też przybył i druh Ciatoń. Miał silnie potłuczone ramię prawej ręki. Bowiem jeden z grabieżców uderzył go kolbą karabinu.
Po pewnym czasie przyprowadzono do obozu rozbrojonego grabieżcę. Był to starszy już człowiek i dość spokojny. Rozbrojono go więc bez większych trudności i przytrzymano w obozie. Zdobyto karabin i kilka naboi.
Po dłuższym czasie przyprowadzono drugiego grabieżcę. Ten był pijany i nie chciał się dać rozbroić. Był to właśnie ten, który druha Ciatonia kolbą uderzył. Rozbrojono go jednak, umieszczono w pokoju Komendy i trzymano pod strażą.
Dawno już przeszła północ, gdy przyprowadzono trzeciego grabieżcę uzbrojonego w automat. Pochwycono go już na terenie drugiej wsi i rozbrojono. Czwarty grabieżca zdołał uciec.
Druhowie nasi tej nocy pokonali grabieżców, obronili gospodarstwo od rabunku i zdobyli dwa karabiny, jeden automat i trochę naboi oraz wzięli do niewoli trzech grabieżników.
W międzyczasie zawiadomiono posterunek Milicji w Czarnowąsach, więc też zjawił się w obozie Komendant Milicji wraz z żołnierzem. Po zbadaniu sprawy milicjanci odjechali i jeńców zostawili w naszym obozie. Dopiero wczesnym rankiem 8 sierpnia przybyło kilku milicjantów i zabrało grabieżników na posterunek Milicji do Czarnowąsów.
Grabieżcy przyjechali na rabunek wozem i parą koni. Konie te wraz z wozem pozostały u sąsiada. Dopiero rano zabrano je wraz z powozem na Milicję do Czarnowąsów.
Krzanowice, 8 sierpnia 1945 roku.




Drugi dzień walki w Krzanowicach.(170-22)

Kiedy skończyła się wojna pogromem hitlerowskich Niemiec, także na frontach wojennych powstała wśród żołnierzy trudna do opisania radość. To jednak rozluźniło wojskową dyscyplinę. Wszyscy żołnierze chcieli wracać do domu, powitać się ze swoimi, z żoną, dziećmi, rodzicami. A żołnierzy były miliony i nie szybko można ich było do ich stron rodzinnych. Bo i środki transportu wskutek działań wojennych były uszkodzone i bardzo ograniczone. Nie wszyscy więc żołnierze chcieli czekać na swoją kolejkę. Wielu uchodziło z frontu na własną rękę. Wracali więc do ojczyzny albo po kilku, albo małymi, albo też nawet większymi oddziałami. Sami musieli się troszczyć o własne utrzymanie. A jeść musi każdy. To też zwykle zaopatrywali się w żywność nielegalnie, w drodze rabunku. Czynili to, sądząc, że idą przez ziemie niemieckie, przez ziemie dotychczasowego wroga, który napadł na ich kraj i wszystko rabował i niszczył. Zabierali więc teraz po drodze to, co potrzebne im było do życia. Przechodząc przez nasze ziemie zachodnie, uważali że ludność tutejsza to Niemcy. Powinni więc dostarczyć powracającym żołnierzom żywności, a ze nie dostarczali więc żołnierze brali przemocą. Zdarzały się tedy na Dolnym Śląsku napady rabunkowe.
Taki samowolny oddział powracający z frontu żołnierzy radzieckich przybył do Opola i tu się jakiś czas zatrzymał. Tu też w okolicznych wioskach zazwyczaj nielegalnie zaopatrywał się w żywność.
Z tymi to żołnierzami nasi harcerze walczyli w Krzanowicach.
Pszczyna, 30 grudnia 1977 roku.

W dniu następnym po pierwszym starciu z grabieżnikami t. j. w środę 8 sierpnia spokojnie kończyliśmy obiad. Wtem zaalarmowano obóz, że na kraj gminy Krzanowic przyjechali jacyś żołnierze w celach rabunkowych. Zaraz pobiegli tam uzbrojeni nasi druhowie, a jeden z żołnierzy przyjął ich ogniem automatu. Druhowie pokładli się do rowu, a kule gwizdały ponad nimi. Wtem oboźny druh Pajda z Łazisk powstał i zawołał: „ Kamerady, nie strylać!” i podszedł do żołnierza. A żołnierz powiedział, iż myśleli, że to są Niemcy i dlatego strzelał. Zarządał jednak, aby harcerze jako jeńcy poszli z nim do miasta. Na to druh Pajda odpowiedział: „ Nie my z tobą, ale ty pójdziesz z nami!” Wówczas żołnierz zwrócił lufę automatu do stojącego obok Stefka Gruszki. Ten jednak podbił lufę i skierował ją nieco w bok. Padł strzał i przeleciał obok nogi Gruszki. Gdyby Gruszka nie był na czas odchylił lufy karabinu, byłby został trafiony kulą on i stojący za nim druh Kobier. Zaraz też doskoczyli inni druhowie i poczęli wydzierać żołnierzom automat. Druh Wagstyl uderzył żołnierza lufą karabinu w plecy, a że miał karabin niedobrze zabezpieczony, padł strzał i zranił żołnierza w ramię. Reszta żołnierzy uciekła, a druhowie z automatem powrócili do obozu i przyprowadzili z sobą dwóch żołnierzy.
Zawiadomiono o tym milicję w Czarnowąsach. Przybyło dwóch milicjantów i zabrali owych żołnierzy na posterunek milicji.
W jakiś czas później przyjechało do obozu na wozie kilku żołnierzy. Żądali oni wydania schwytanych żołnierzy. Odesłaliśmy, ich tedy na milicję do Czarnowąsów. Ponieważ żołnierze odgrażali się napadem na obóz, Komendant zarządził ostre pogotowie. Dwudziestu starszych druhów uzbrojonych w 8 karabinów, 1 automat, 3 floberty i 2 rewolwery rostawiło się na ulicach wokół obozu. Wezwaliśmy też na pomoc milicję z Czarnowąsów. Odpowiedziano nam jednak, że milicja nie może przybyć, bo właśnie będzie wywóz Niemców.
Krzanowice, 8 sierpnia 1945 roku.



Przybycie do obozu żołnierzy radzieckich.(170-23)

Ostre pogotowie okazało się zbyteczne. Żołnierze na obóz wcale nie napadli. Dopiero po śniadaniu 9 sierpnia przyjechało do obozu na jednym wozie 8 żołnierzy i 2 oficerów radzieckich z Opola. Chcieli oni dowiedzieć się, kto zranił ich towarzysza. Nikt im jednak tego nie powiedział.
Zapisali sobie tylko nazwiska Komendanta obozu Wolnego, podharcmistrza Rudzika z Krzanowic i oboźnego Pojdę , który był obecny przy wypadku zranienia. Tutaj dodam, że do naszego hufca przyłączyła się także drużyna harcerska z Wróblina pod komendą tamtejszego nauczyciela podharcmistrza Romualda Rudzika.
Żołnierze owi pożegnali się z nami i odjechali. Zachowanie ich było grzeczne.
Krzanowice, 9 sierpnia 1945 roku.




Uprowadzenie Komendanta obozu Druha Wolnego.(170-24)

Gdy zaraz po południu prawie zabieraliśmy się do obiadu nadjechało kilka samochodów z żołnierzami radzieckimi pod dowództwem kilku oficerów i dwaj żołnierze polscy ze Służby bezpieczęstwa. Przyjechali z nimi także owi dwaj żołnierze, których przedwczoraj wzięliśmy do niewoli i oddali milicji w Czarnowąsach.
Gdyśmy to spostrzegli, zauważyliśmy też, że caly obóz obstawiony jest żołnierzami radzieckimi.
Przybyli oficerowie weszli do obozu i udali się wprost do Komendanta. Ponieważ jednego z wziętych do niewoli bił po twarzy milicjant z Czarnowąsów, przeto chcieli go zabrać z sobą, bo myśleli, ze to był jeden z naszych. Wyjaśniliśmy im tedy, że to nie był żaden z naszych harcerzy, ale milicjant z Czarnowąsów, więc go tu nie ma.
Zostawili nas tedy w spokoju, ale zabrali nam wszystkie karabiny i amunicję, a pozostawili nam tylko dwa floberty.
Potem zabrali Komendanta Wolnego i wywieźli go do Opola.
Krzanowice, dnia 9 sierpnia 1945 roku.




Uwolnienie i powrót komendanta.(170-25)


Aresztowanego Komendanta Obozu wywieziono do radzieckiej Komendy miasta Opola. Zarzucono mu, że harcerze strzelali do żołnierzy radzieckich, że ostrzeliwali radzieckie samochody, że daje broń dzieciakom i wychowuje ich na faszystów.
Komendant jednak godnie się zachowywał i odpowiedział, że harcerze bronili tylko miejscowej ludności przed napadami bandytów. Sądzili bowiem, że to przebrani Niemcy, pozostali na ziemiach polskich rabują ludność i działają na szkodę państwa polskiego. Młodzież zaś wychowuje tak, jak nakazują przepisy harcerskie i polecenia władz państwowych. Gdyby wychowywał młodzież na faszystów, to władze polskie by go aresztowały.
Zaraz też w tej sprawie interweniowały władze harcerskie i polityczne Opola. To też aresztowanego Komendanta jeszcze w tym dniu wypuszczono na wolność. Wrócił do obozu około godziny 11 w nocy. Karabinów jednak nie wrócono. Zaprzestaliśmy więc patrolowania po wsi.
Krzanowice 10 sierpnia 1945 roku.

Nieszczęśliwy wypadek i śmierć Druha Kumali.(170-30)

W poniedziałek 13.VIII.1945 roku druh Czesław Kumala nauczyciel Liceum Pedagogicznego w Opolu wybrał się na rowerze do Krzanowic celem zwiedzenia naszego obozu.
W drodze przy wymijaniu samochodu wjechał na słup przydrożny i uległ nieszczęśliwemu wypadkowi, doznając silnego obrażenia wewnętrznego. Jadący drogą woźnica zabrał go na wóz i przywiózł do naszego obozu. Tu w pokoju komendy złożono go na łóżku. Mimo strasznych boleści nie narzekał. Nie żałował też życia. Przeczuwał, że wnet umrze i prosił o sprowadzenie księdza, co też uczyniono. Cieszył się, że w ostatnich chwilach życia znajduje się wśród swoich, wśród pszczyńskich harcerzy. On bowiem przed wojną prowadził harcerstwo pszczyńskie.
Wnet potem zawieziono go do szpitala w Opolu, gdzie natychmiast dokonano operacji. Kilka litrów krwi miał wylane na trzewia. Śledzionę miał przebitą na kilka centymetrów głęboko. Po operacji już się nie obudził i prawie na rękach mego syna Zdzisława oddał Bogu ducha. Śmierć jego okryła obóz wielką żałobą.
Czarnowąsy, 15.VIII.1945

Rozkaz Komendanta obozu(170-31)

W związku za śmiercią druha Kumali przy wieczornym raporcie we wtorek dnia
14.VIII. 1945 roku odczytano w obozie następujący rozkaz druha Komendanta:
„Druhowie!
Długoletni instruktor ZHP były Komendant Hufca w Pszczynie oraz pierwszy
Przyboczny Hufca w Opolu harcmistrz Kumala Czesław zmarł dziś w nocy na
Skutek obrażeń wewnętrznych, jakich doznał w nieszczęśliwym wypadku
Rowerowym w drodze do naszego obozu. Śmierć jego pogrążyła nas w ciężką
Żałobę. Tracimy bowiem w zmarłym nieustraszonego pioniera idei harcerskiej,
Człowieka o szlachetnym sercu i nieskazitelnej duszy.
My, harcerze Hufca Pszczyńskiego, dotkliwiej odczuwamy śmierć świętej
Pamięci harcmistrza Kumali, wszak jesteśmy jego wychowankami. Tak gorąco
Pragnął nas wszystkich zobaczyć. Złożył swoje młode życie w naszym gronie,
Wśród serc bijących braterską miłością.
Leżąc na łożu śmierci wyrzekł do mnie te oto proste, a głęboko wzruszające
Słowa: „Czuję, że do rana nie dożyję. Odchodzę. Cieszę się jednak, że jestem
Wśród was, wśród tych, których wychowałem.”
Zarządzam żałobę obozową, która obowiązuje do dnia złożenia zwłok na
wieczny spoczynek.
Oddaję hołd zmarłemu druhowi.
Cześć Jego pamięci!”
Krzanowice, 15.VIII. 1945 roku

Pogrzeb ś. P. Czesława Kumali(170-34)

W dniu dzisiejszym t. j. 17.VIII.1945 roku w obozie harcerskim w Krzanowicach, pobudką odtrąbiono już o godzinie 5.00 rano. Wybieraliśmy się bowiem na pogrzeb śp. Druha Czesława Kumali do Opola.
Pogrzeb miał się odbyć o godzinie 9.00. To też już około godziny 7.00 wyruszyliśmy z obozu, aby przed czasem być na miejscu. Zabraliśmy ze sobą dwa wieńce, by złożyć je na trumnie zmarłego: jeden od druhów obozu w Krzanowicach, drugi od druhów Hufca Pszczyńskiego.
Przy wyprowadzaniu ciała z domu żałoby bardzo serdecznie i podniośle przemówił Komendant Hufca Opolskiego Druh Harcmistrz Gerhard Reginek inspektor szkolny z Opola.
Ośmiu druhów Hufca Pszczyńskiego wyniosło trumnę ze zwłokami z domu żałoby i zaniosło ją na wóz pogrzebowy. Pochód orszaku pogrzebowego przedstawiał się imponująco. Z domu żałoby pochód z ciałem udał się najpierw do kościoła Świętego Krzyża, gdzie odprawiono mszę świętą i uroczystości pogrzebowe. Po nabożeństwie żałobnym odprowadzono zwłoki na cmentarz. Tam nad trumną zmarłego przemawiał podniośle ksiądz franciszkanin ........
Jako opiekun Hufca Opolskiego przemawiał starosta Piechaczek. Przemawiał też dyrektor Liceum Pedagogicznego p. prof. Zębaty. Wreszcie przemawiał kierownik szkoły powszechnej i prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego w Opolu p. Jankowski.
Zdjęta boleścią i żalem wdowa po ś.p. Czesławie Kumali zemdlała trzykrotnie.
Zmarły pozostawił po sobie wdowę z dwoma dziećmi, synkiem Krzysztofem i córeczką
.....
Po powrocie z pogrzebu do obozu, po obiedzie i po należytym wypoczynku przystąpiono znów do badań sprawności harcerskich.
Krzanowice, 17.VIII.1945 roku




Uroczyste zakończenie obozu.(170-36)

W niedzielę 19 sierpnia 1945 roku jak zwykle w święta po śniadaniu udaliśmy się wspólnie na nabożeństwo do kościoła w Czarnowąsach.
Po powrocie z kościoła do obozu członkowie Komendy dalej wykonywali prace kancelaryjne związane z likwidacją obozu, a druhowie w różny sposób korzystali z czasu aż do obiadu.
Po godzinie 1 czyli 13 zaczęli schodzić się i zjeżdżać się goście zaproszeni na pożegnalny obiad. Najpierw przybył sołtys gminy Krzanowic Roman Kaczmarek, który dla obozu dużo dobrego uczynił. Nieco później przyjechali goście z Opola jako to podharcmistrz Gerhard Reginek Komendant Hufca Opolskiego, Ignacy Weber referent gospodarczy, naczelnik referatu administracyjnego w magistracie wraz ze swoim synem Kazimierzem, także harcerzem, i Różewicz sekretarz Hufca Opolskiego. Z nimi przyjechał też Krysmanówna Helena zastępczyni Komendanta Hufca żeńskiego w Opolu. Państwo Kasprowy byli już tam od dnia poprzedniego. Następnie przybyła kierowniczka szkoły powszechnej w Wróblinie pani Polakowa Antonina i wielu innych.
Obiad pożegnalny odbył się w pobliskim młynie. Przy stole obiadowym Komendant obozu druh phm. Wolny dziękował obecnym za ułatwienie urządzenia i utrzymania obozu i za wydatne popieranie go pod każdym względem. Obóz tutejszy będą druhowie- mówił Wolny- często wspomagali, a wdzięczność za tak serdeczne przyjęcie pozostanie w ich sercach na zawsze.
W odpowiedzi na przemówienie Komendanta Wolnego Komendant Hufca Opolskiego, inspektor szkolny Reginek podniósł zasługi obozu dla tutejszej ludności i dla miejscowego harcerstwa. Zaznaczył przy tym, że zadziergnięte tutaj, węzły przyjaźni nadal będą łączyć druhów w wspólnej idei i pracy dla Boga, i Ojczyzny.
Po obiedzie goście udali się na przechadzkę, a druhowie poszli zabawiać się piłką nożną. Przy grze zdarzył się jednak nieszczęśliwy wypadek. Któryś z druhów przypadkowo kopną w nogę druha Wybrańczyka z Piasku tak silnie, że mu złamał nogę, która też zaraz zaczęła puchnąć. Zaniesiono go do obozu, nogę namoczono silnie octem i zabandażowano.
Na podwieczorek przybyło jeszcze do obozu kilku nowych gości. Zaś pod koniec podwieczorku przyjechał z Opola samochód z Komendantem Powiatowej Milicji Obywatelskiej Inspektorem N... oraz jego współpracownikami : porucznikiem Wiźą, Stachowiczem i Gniadkiem.
Po podwieczorku goście wpisali się do kroniki obozowej.
Wszyscy goście pozostali na ognisko, przy którym 62 uczestników obozu składało przyrzeczenie harcerskie. Złożył je także i nasz Bronuś.
Komendant Wolny w podniosłych słowach przemówił do chłopców, poczem odebrał przyrzeczenie i z każdym z druhów, którzy złożyli wówczas przyrzeczenie harcerskie zamienił braterski pocałunek. Taki pocałunek zamienili też z nowymi druhami i inni starsi druhowie t. j. druh oboźny Pajda, podharcmistrz Rudzik, phm. Kasperski, Komendant Reginek i sekretarz H. O. Różnowicz. Niektórym z harcerzy, którzy właśnie złożyli przyrzeczenie harcerskie ze wzruszenia spływały łzy z oczu.
Program śpiewów i występów przy ognisku był bardzo obfity. Zaś licznie zebrana publiczność wraz z młodzieżą harcerską bawiła się przy ognisku nadzwyczaj wesoło do późnej godziny.
Po ognisku odbyła się dla publiczności i starszych harcerzy w sali sołtysa taneczna zabawa, gdzie hulano aż do rana.
Krzanowice, 20 sierpnia 1945 roku.



Zlikwidowanie obozu.(170-37)

W ciągu całego czasu pobytu w obozie mieliśmy względną pogodę. Dość często było pochmurno, ale deszcz rzadko padał. Dopiero w dniu opuszczenia obozu 20 sierpnia zła pogoda dała się nam we znaki. Rankiem zdawało się, że dzień będzie pogodny, ale po śniadaniu zaczął padać deszcz coraz gęstszy. I tak już z większą lub mniejszą siłą trwała ulewa do wieczora. Mimo to rozebraliśmy całe urządzenie obozowe. Pozostawiono nadal tylko kaplicę obozową i tablicę rozkazów.
Maszt, na którym była powieszona chorągiew obozowa był pożyczony ze szkoły powszechnej w Wróblinie. To też dwóch druhów odniosło go do szkoły w Wróblinie. Gdy przechodzili obok toru kolejowego nadjechał pociąg z radzieckimi powracającymi z frontu, zatrzymał się przed Opolem. Z pociągu wyskoczyło kilku żołnierzy i zaczęli gonić harcerzy i strzelać. Dwóch harcerzy pochwycili i zaczęli ich bić. Mówili, że to są niemieccy hajoci. Dopiero kiedy polski żołnierz wstawił się za nimi i wyjaśnił im, że to nie hajoci, ale polscy harcerze, puścili ich.
Po obiedzie zaczęto przygotowywać się do wymarszu z obozu. Spakowano wszystkie plecaki i zabrano wszystko z terenu obozu. Następną noc mieliśmy spędzić w Opolu. Resztę prowiantu, wszystkie sprzęty i narzędzia spakowaliśmy, na trzy wozy, które zawiozły je do Opola.
Druhowie zaś po pożegnaniu się z gospodarzami mimo rzęsistego deszczu marszem harcerskim ze śpiewem wyruszyli z Opola. Tam udaliśmy się do „Domu Harcerza”, gdzie mieliśmy przenocować.
Brzeziny Śląskie, 21. VIII. 1945 roku.



Pożegnanie w Opolu.(170-38)

Z „Domu Harcerza” gdzie złożono przywiezione rzeczy, przemoczeni w drodze, udaliśmy się do rzeźni miejskiej. Tam w olbrzymiej sali restauracyjnej czekała na nas wieczerza.
Młodzież harcerska zajęła miejsca za stołami zapełniającymi całą salę. Za długim stołem reprezentacyjnym zajęły miejsca władze harcerskie i goście.
Między innymi gośćmi byli: prezydent Opola Tkocz i wiceprezydent Opola Szafarczyk. Po ucieczce z Pszczyny Niemców i wkroczeniu wojsk radzieckich był on w Pszczynie wicestarostą. Od kilku tygodni jest wiceprezydentem miasta Opola. Byli dwaj inspektorowie szkolni Pieczka i Reginek, urz ędnik magistratu Weber i wielu starszych wytrawnych działaczy i przyjaciół harcerstwa z Opolszczyzny.
Na wieczerze podano nam bardzo smaczną, na wędzonce przygotowaną grochówkę.
Młodzież harcerska zabawiła gości patriotycznymi śpiewami.
W przemówieniu wiceprezydent miasta Opola Szafarczyk wskazał młodzieży na ideały harcerskie, jakimi winna kierować się w życiu, zwłaszcza, kiedy w przyszłości wejdzie w życie polityczne.
Prezydent miasta Opola Dr. Tkocz zaznaczył, że właśnie młodzież harcerska jest przyszłością narodu, a ta właśnie młodzież naszego obozu dała dowody, że w przyszłości nie zawiedzie i postępowaniem swoim zyskała uznanie i serca miejscowej ludności i szeroko rozsławiła obóz.
Jeden z gości były harcerz z Opolszczyzny opowiadał, w jakich to trudnych warunkach musiała na Opolszczyźnie młodzież harcerska tajnie zorganizowana żyć i pracować za niemieckich czasów.
Komendant obozu Wolny podziękował mówcom za uznanie i przyrzekł, że młodzież harcerska tego obozu na pewno nie zawiedzie w spełnieniu pokładanych w niej nadzei.
Pod koniec pożegnalnych uroczystości zaśpiewano wspólnie hymn narodowy i hymn harcerski.
W drodze na nocleg młodzież nasza udała się pod dom starosty opolskiego Piechaczka i urządziła mu serdeczną owację. To tak wzruszyło starostę, że wstał z łóżka i wraz z żoną przybył przed dom serdecznie powitać harcerzy i podziękować im za tę owację, pożegnać się z nimi i życzyć im powodzenia. Po serdecznej pogawędce tak starosta, jak i jego żona każdemu z druhów podali rękę na pożegnanie.
Siemianowice, 21 sierpnia 1945 roku.


Powrót do domu.(170-39)

Noc z poniedziałku na wtorek t. j. z 20 na 21 sierpnia 1945 roku spędziliśmy w „Domu Harcerza” w Opolu. Ponieważ do tego domu przybyliśmy późno, bo o godzinie 11 w nocy, a o godzinie 2 mieliśmy już powstać i brać się do drogi, przeto niektórzy druhowie wcale nie kładli się do spania. Inni pokładli się, gdzie tylko kto mógł. Że zaś zabrakło łóżek, przeto układano się do spania na stołach, a nawet na podłodze. Niewiele jednak się przespali, bo o godzinie 2 odtrąbiono pobudkę i trzeba było wstawać, ubrać się i przygotować do drogi.
Gdy to uczyniliśmy, wyruszyliśmy na stację kolejową, bo o godzinie 4 mieliśmy wyjechać z Opola.
Chorego na nogę druha Wybrańczyka przywieziono tu z Krzanowic na wozie, a teraz trzeba go było na noszach zanieść na stację kolejową. Noga bowiem silnie mu napuchła mimo okładów z octem glinkowym i mocno go bolała.
Na stacji zabraliśmy z przechowalni przywieziony tu z Krzanowic bagaż i resztę żywności i przenieśliśmy to na peron. Wnet potem nadjechał pociąg. Załadowaliśmy bagaż i prowiant do osobnego wagonu, do którego też powsiadaliśmy. Wagon był obszerny, ale, jak to po wojnie, okna miał w znacznej mierze powybijane, więc choć to lato, było w nim w nocy trochę zimno.
Na stację kolejową odprowadził nas druh Rudzik i druh Różanowicz. Pożegnaliśmy się więc z nimi i około godziny 4 wyjechaliśmy z Opola.




W drodze do domu.(170-40)

Po dwóch godzinach jazdy pociągiem bo o godzinie szóstej przybyliśmy do Tarnowskich Gór, gdzie musieliśmy przesiadać na inny pociąg. Tu trzeba było czekać na pociąg do Katowic około 2 godzin. Władze kolejowe i tu dały nam osobny wagon. Bez kłopotu więc mogliśmy się w pociągu usadowić.
W Katowicach rozstaliśmy się z druhami z Mikołowa i z Łazisk. Przesiedli się oni do stojącego już przy peronie pociągu i pojechali wnet w stronę Mikołowa. Myśmy jeszcze w Katowicach długo musieli czekać na pociąg do Pszczyny.
Gdy pociąg nadjechał przygotowano tu znowu osobny wagon do Pszczyny. A że było nas daleko mniej, więc mieliśmy miejsca dość. Było już trzy ćwierci na dwunastą , gdy wyjechaliśmy z Katowic. Kilku druhów, siedząc wygodnie zasnęło. Skorzystali z tego psotnicy i powkładali im papierowe fajki do ust. Ubawiło to wszystkich po obudzeniu się śpiących.
Pszczyna, 25. VIII. 1945 roku.





Powrót Hufca do Pszczyny.(170-41)

Po drodze w Piasku wysiedli tamtejsi druhowie i zabrali ze sobą kulawego Wybrańczyka.
Reszta druhów ze śpiewem odjechała z Piasku i po kilku minutach ze śpiewem przyjechaliśmy do Pszczyny, gdzieśmy wszyscy wysiedli.
Załadowany na wózek bagaż starsi druhowie zawieźli do domu Komendanta druha Wolnego. Tam też pomaszerowaliśmy wszyscy pochodem harcerskim pod dowództwem starszego brata Bronkowego Zdzisława Szczepańczyka.
Tam też z pozostałych zapasów żywności każdemu druhowi dano do domu pół bochenka ( około 2 kg) chleba. Miało to duże znaczenie, bo w tych powojennych czasach było o chleb bardzo trudno. Potem Komendant Hufca i Obozu Wolny serdecznie przemówił o obecnych i zaświadczył, że jest z druhów bardzo zadowolony. Ma też nadzieję, że i w przyszłości wszyscy należycie będą pracować dla idei harcerskiej.
Następnie Komendant pożegnał się ze wszystkimi druhami i każdemu podał ręki na pożegnanie i wszystkich rozpuścił do domy.
Po południu kulawego Wybrańczyka z Piasku zawieziono do lekarza w Pszczynie. Pokazało się, że Wybrańczyk ma złamaną nogę. Złamanie to jednak nie jest ciężkie, ale Wybrańczyka zostawiono w szpitalu.
Pszczyna, 25 sierpnia 1945 roku.

VII.
ZAKOŃCZENIE.

Na zakończenie pragnę przytoczyć relację mego dziadka a w zasadzie dziadziusia bo tak Franciszka Szczepańczyka tytułowały jego wnuki, nie dotyczącą może jakiegoś ważnego wydarzenia w historii Pszczyny ale ośmielam się twierdzić iż szczególnie ważnego dla mojej licznej rodziny. Wydarzenie to było zarazem powodem dumy dla nas wszystkich. Chodzi mianowicie o 90-tą rocznicę urodzin dziadziusia.


Dziewięćdziesiąta rocznica moich urodzin (204-66)

Dziewięćdziesiąta rocznica moich urodzin przypadła w poniedziałek, dwudziestego lipca 1981 roku.
Nie miałem wcale zamiaru rocznicy tej obchodzić uroczyście. Najbliższa rodzina i społeczeństwo Pszczyny, sprawili mi jednak niespodziankę.
Już poprzedniego dnia, to jest w niedzielę, 19 lipca, w kościele parafialnym w Pszczynie, odbyła się na tę intencję uroczysta Msza święta. Odprawił ją ksiądz Wiśniowski w asyście dwóch kleryków, to jest wnuka naszego, Krzysztofa Kaszy i jego przyjaciela, a naszego znajomego, Edwarda Stawowskiego.
Na tę Mszę świętą przybyły wszystkie nasze dzieci, wnuki i prawnuki przebywające w Pszczynie oraz bardzo dużo znajomych. Pod koniec tej uroczystej Mszy świętej ksiądz Wiśniowski złożył nam życzenia jubileuszowe, a zebrana w kościele ludność zaśpiewała „Te Deum Laudamus”
Po Mszy świętej, przed kościołem, znajome osoby składały nam życzenia i wręczały kwiaty. Piszę „nam”, bo w następną niedzielę przypadają imieniny żony mojej, Hanusi, więc obie uroczystości połączone zostały razem.
Po nabożeństwie do domu zawiózł nas samochodem zięć nasz, Józef Sojka. A po południu zeszła się do nas cała rodzina z Pszczyny, tak że ledwie mogliśmy pomieścić się w mieszkaniu. Wszyscy bowiem przybyli z dziećmi, wnukami i prawnukami. Było nas pięćdziesiąt osób. Byli też z Wodzisławia Marysiowie z synem Jarosławem. Z Wodzisławia przybył też syn Janek.
Niedzielne popołudnie spędziliśmy więc u nas w domu na gościnie w gronie rodzinnym, w miłym i serdecznym nastroju, chociaż pogoda nie bardzo dopisywała. A Marianowie i Janek z Wodzisławia pozostali na dzień następny.
Właściwa rocznica moich urodzin przypadła dopiero w poniedziałek, 20 lipca. I zdawało się, że dzień ten minie jak co roku i pójdzie w zapomnienie. Jednak społeczeństwo pszczyńskie nie zapomniało o mnie. Jeszcze przed południem przybyli do mnie z kwiatami i życzeniami delegaci ze Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. Delegaci, w osobach Domagały i Porwita, po złożeniu życzeń, kwiatów i odpowiedniego pisma, zabawili u nas czas dłuższy, który spędziliśmy na miłej i serdecznej rozmowie. Treść wręczonego mi przez delegatów pisma jest następująca: „Związek Bojowników o Wolność i Demokrację Koło Miejskie. Kolega Franciszek Szczepańczyk. Najserdeczniejsze życzenia w dniu urodzin i wszelkiej pomyślności osobistej i rodzinnej z okazji 90 rocznicy Drogiemu Koledze przesyła Zarząd Koła Miejskiego ZBOWiD w Pszczynie.”
W jakiś czas po obiedzie przybyła druga delegacja. Była to delegacja z Urzędu Miasta i Pszczyny. stanowili ją: Naczelnik Miasta i Gminy w Pszczynie, pan Miczalik, Przewodniczący Frontu Jedności Narodu, pan Smołka oraz Dyrektor Liceum Ogólnokształcącego w Pszczynie, pan Czesław Czerwionka.
Była to dla nas duża niespodzianka, bo wszyscy ci delegaci nie przybierali charakteru urzędowego, ale raczej serdecznych, jakby rodzinnych odwiedzin. Podejmowani gościnnie spędzili dość długi czas na bardzo serdecznej, prawie rodzinnej pogawędce. Przy pożegnaniu składali nam jeszcze najserdeczniejsze życzenia w imieniu wszystkich obywateli miasta. Treść wręczonego mi przez nich pisma brzmi:
„Naczelnik Miasta i Gminy w Pszczynie
Franciszek Szczepańczyk – Pszczyna
Z okazji 90 rocznicy urodzin proszę przyjąć wyrazy głębokiego szacunku wraz z życzeniami szczęścia, dobrego zdrowia oraz dalszych, długich lat życia w radości i zadowoleniu.
Pszczyna, 20 lipca 1981 r. Michalik
Myśleliśmy, że już na tym koniec. A tymczasem, przed wieczorem przybyła znów z życzeniami delegacja z Rady Zakładowej Związku Nauczycielstwa Polskiego. Stanowili ją dobrzy nasi znajomi to jest prezes Rady Zakładowej ZNP Jan Buchta i przewodniczący sekcji emerytów, Wiesław Małek. I ta delegacja, po złożeniu życzeń i wręczeniu kwiatów, bawiła u nas jak w rodzinie, a podejmowana gościnnie, spędziła długi czas na pogawędce o różnych sprawach. Zaś na pożegnanie ucałowaliśmy się serdecznie. Treść wręczonego przez nich pisma brzmi:
„Związek Nauczycielstwa Polskiego- Pszczyna Pszczyna, 20 lipca 1981r.

kolega Franciszek Szczepańczyk. Wielce Szanowny Jubilacie. Rada Zakładowa Związku Nauczycielstwa Polskiego wraz z Wydziałem Oświaty i Wychowania w Pszczynie składają Drogiemu Koledze z okazji 90 urodzin najserdeczniejsze życzenia dalszych szczęśliwych lat życia w gronie kochanej rodziny i pod miłą opieką jego zacnej małżonki. Wyrażamy głęboki szacunek dla długoletniej, owocnej działalności Szanownego Kolegi na niwie oświaty w Polsce Odrodzonej 1921-39 i po II wojnie światowej. Załączamy pozdrowienia i życzenia koleżeńskie całej sekcji związkowej z Pszczyny”. pismo podpisali Wiesław Małek- Przewodniczący Sekcji i mgr Jan Buchta – Przewodniczący Rady Zakładowej ZNP.
Tak minęły dwa dni uroczystości. A trzeci dzień, to jest we wtorek 21 lipca, przybyła jeszcze jedna delegacja. To ksiądz Dziekan, Józef Kuczera, przesłał nam życzenia od siebie i całej parafii. W delegacji tej przybyła sekretarka parafialna, pani Bendlówna z panią Woźniakówną. Ksiądz Dziekan od kilku dni jest na wczasach, ale nie zapomniał o nas i przysłał delegację z kwiatami i życzeniami.
Jeśli weźmiemy pod uwagę, że wszyscy delegaci i goście, jacy nas przez trzy dni odwiedzili, przynieśli kwiaty, to zobaczymy, że nasze mieszkanie wyglądało jak kwiaciarnia.

Zawsze zastanawiałem się co czuje osoba mająca ponad dziewięćdziesiąt lat i będąca w pełni sił umysłowych, mająca świadomość iż każda nadchodząca chwila może być jej ostatnia. Odpowiedź na to pytanie dał mi wiersz mego dziadka napisany około roku 1984. pozwolę przytoczyć go na zakończenie tych wspomnień Franciszka Szczepańczyka.

Rozważania w podeszłym wieku.

Gdzie jesteście koledzy,
moi przyjaciele,
których wraz ze mną żyło
na świecie tak wielu?
Wszyscy żeście już w pewnej,
niepowrotnej chwili,
odeszli gdzieś w zaświaty,
a mnie zostawili.
Gdzie jesteście najdrożsi?
Co się z wami stało?
Wierzę, że kiedy w proch się
rozsypie ciało,
dusza wasza w przestworzach
niebieskich szybuje
i u Stwórcy Swojego
szczęśliwą się czuje.

Wierzę również, że kiedyś
za Bożym rozkazem
dusza i ciało ściśle
połączą się razem.
Wierzę mocno że kiedyś
Na Boże żądanie
do szczęśliwego życia
człowiek zmartwychwstanie.
I mnie już tu niedługo
żyć na Bożym świecie...
Wszak wszyscy dla Niebiosów
stworzeniśmy przecież.
Mego życia wędrówki
też kończy się droga.
Znów wszyscy się spotkamy
gdzieś w niebie u Boga.

3 komentarze:

bees pisze...

Wspomnienia są niesamowite i czytam je z zapartym tchem oraz polecam znajomym. Ponieważ obecnie badam historię szkoły w Piasku, mam też tutaj cenny materiał. Ponieważ Pan Szczepańczyk pracował też w innych szkołach, zdobywam tu ciekawe informacje dotyczące mojej rodzinnej wsi Jankowice. Wielu znajomych już przeczytało te wspomnienia i wszyscy są zachwyceni.To prawdziwa żywa lekcja historii naszego regionu.

Manna pisze...

Bardzo się cieszę, że zabrałeś się za opublikowanie chistorii mojego pradziadka, przynajmniej w internecie. Również bardzo chciałam to uczynić, ale przeczytanie rękopisów nadal nie jest jeszcze dla mnie "dziecinną igraszką", a pozatym nie mam cierpliwości do dółgotrwałego siedzenia przy kompóterze.
Dla mnie Franciszek Szczepańczyk jest kimśwyjątkowym. Czasem, kiedy przychodzę na jego grób, zadaję pytanie, dlaczego nie mógł poczekać tych kilku dni do moich narodzin bo zmarł dokładnie cztery dni przed ich nastąpieniem...
Pozdrawiam i do zobaczenia Simon

Wojciech Roszkowski pisze...

Jestem pod wrażeniem. Bardzo ciekawie napisane.